#

Duchy przeszłości

„Pluszowy miś” Damiana Jackowiaka jest niczym maraton po nieregularnym, dzikim terenie. Zaczyna się stopniowaną przebieżką pod górę, czasem monotonną, ale po dotarciu na szczyt uświadamiamy sobie, że trud był wart widoku, którym są starannie rozłożone przez Jackowiaka karty zachęcające do dalszego biegu – ponownie ku dołowi, do archiwów spraw sprzed ćwierćwiecza, do matek, które utraciły swoje dzieci… Na tym etapie trasę urozmaicają jednak kałuże - wizje głównego bohatera, który wiele lat temu zaprzedał duszę i przyczynił się do skazania za straszliwe zbrodnie niewinnego człowieka. A to dopiero początek tego osobliwego maratonu…

Bałam się o Jackowiaka. Że przesadza. Że z opóźnionym zapłonem napisał książkę, która pragnie wziąć udział w konkursie na najbardziej oryginalnego i reprezentacyjnego trupa w polskim kryminale. Parę lat temu, przy okazji premiery powieści „Gniew”, śmiał się z tego Zygmunt Miłoszewski, kokietując zarazem stworzonym przez siebie umrzykiem zamordowanym… granulkami „Kreta”.

Tytułowy miś jest oczywiście symbolem: utraconego dzieciństwa, utraconej niewinności, utraconego czasu zabawy. Ale jest także dosłownym kokonem na ofiarę poddaną „udoskonalającym zabiegom” mordercy zwanego Zabawkarzem. Ofiara zaszyta w wielkim pluszowym misiu, z którego kapie jej krew – tak, to nie żart! „Smakowitych” szczegółów jest więcej, niechaj czytelnik sam je odkryje, jednak już tak ogólna charakterystyka zbrodniczej treści książki Jackowiaka pokazuje, że mamy do czynienia z powieścią cokolwiek makabryczną. Łagodzą to klasyczne zabiegi gatunkowe, czyli wspomniane grzebanie w archiwach, starych papierach, wypytywanie, ustalanie nowych faktów dzięki kolejnym przesłuchiwanym osobom, związanym z zaginioną (zabitą?) dziewczynką. Po nieco ciężkim, mocno psychodelicznym początku przybliżającym czytelnikowi sylwetkę głównego bohatera, komisarza Feliksa Strunera, Jackowiak autentycznie zaciekawia zagadką, do której przedstawienia przyłożył się z niemałą precyzją. Ze strony na stronę coraz bardziej zaciekawia zresztą też sam Struner. Z początku wydaje się kopią Mankellowskiego gliny, piekielnie samotnego, nieszczęśliwego i skąpanego w używkach. Nie to, że mam coś przeciwko powieściom z Kurtem Wallanderem, wprost przeciwnie! Natomiast rażą mnie powieści autorów kopistów, którzy mają czytelników za idiotów.

Jak wspomniałam, bałam się o Jackowiaka. Raz, że poczułam próbę stworzenia „zbrodni nad zbrodniami”, dwa, że podstarzały, zmęczony glina niepotrafiący przestać być gliną. Ale wkrótce i druga z wątpliwości zaczęła ustępować zaciekawieniu, ponieważ ze Strunera zaczęły wychodzić cechy, z których zestawieniem dotychczas się nie spotkałam. Chodzi mi o swoisty mistycyzm postaci (komisarz „widzi” sceny związane z prowadzonym śledztwem, które są poza realnym światem, których nie dostrzegają inni) połączony z surowym urokiem bohatera rodem z filmu Pasikowskiego, za którym na początku lat 90. ciągnie się esbecka przeszłość. Struner co prawda w bezpiece nie służył, ale smak moralnie umownych lat 90. poznał aż za dobrze, przesiąkając nimi, zmieniając się pod ich wpływem i płacąc za nie srogo w teraźniejszości.

Warto wspomnieć o jeszcze jednym oryginalnym rozwiązaniu, a jest nim współpraca bohatera z dawną partnerką, nie tylko policyjną. A skoro Feliks jest po sześćdziesiątce, także i funkcjonariuszka ABW Maria Lipan nie może być młodą laską, która dopiero co ukończyła szkołę. W „Pluszowym misiu” nie ma więc tandemu starego policyjnego wygi i znacznie młodszej podwładnej, nie ma też pary śledczych, którzy mają się ku sobie, a między rozmową z jednym świadkiem a drugim dojrzewają do przeniesienia relacji na prywatne tory. Jackowiak proponuje czytelnikowi duet funkcjonariuszy, którzy znają się aż za dobrze, ale nie nienawidzą, zawodowo są sobie równi, którym seks nie przesłania trzeźwego osądu i którzy z westchnieniem raczej niż uśmiechem powitali konieczność ponownej współpracy.

I na koniec słówko o zakończeniu. Czapki z głów, jeśli ktoś przewidzi finał śledztwa w sprawie Zabawkarza. W takich momentach nabieram otuchy i na powrót wierzę, że w polskim kryminale nie powiedziano jeszcze wszystkiego i że warto dawać szansę młodym autorom. Poza tym nareszcie znalazł się pisarz, który zostawił gęsto obsadzoną fabularnie stolicę Wielkopolski w (kryminalnym) spokoju, a przeniósł się do niedalekich Pobiedzisk, sprawiając, że na rynku tego niewielkiego miasta także zaczęło straszyć…


O KSIĄŻCE


Paulina Stoparek - z wykształcenia kulturoznawca filmoznawca, zawodowo związana z branżą wydawniczą, pracuje głównie przy literaturze kryminalnej. W sieci publikuje od 2012 r. Pisząc o literaturze i kinie, szuka kontekstów, wynajduje absurdy, rozpatruje od strony kulturoznawczej. Przede wszystkim jednak wytacza merytoryczne działa przeciwko tym, którzy rzetelną krytykę mylą z hejtowaniem i ogólnikowością. Takim pisaniem gardzi i prędzej padnie trupem, niż się do niego zniży. Prowadzi witrynę „Redaktor na Tropie” (redaktornatropie.wordpress.com)