#

W Imię Natury

Jędrzej Pasierski

Mateusz Chabrowski myśli, że ma w życiu wszystko. Jest szczęśliwym mężem i ojcem. Pracuje jako prawnik w założonej przez siebie fundacji W Imię Natury, która zajmuje się ochroną środowiska. Pewnego dnia do jej siedziby ktoś przynosi zdjęcie mężczyzny leżącego na śniegu; wszystko wskazuje na to, że jest martwy. Od tej chwili życie Mateusza staje na głowie – wkrótce znika jego żona Maja, policja nie wierzy w jego wersję wydarzeń, a on rozpoczyna na własną rękę desperackie poszukiwania.

Ślady prowadzą do morskiej farmy wiatrowej i ukrytego w lasach jeziora, nad którym przed laty wydarzyła się tragedia. W gęstniejącej sieci tajemnic coraz trudniej jednak dostrzec prawdziwego przeciwnika. Losem Mai interesuje się więcej osób, w tym jedna szczególnie bezwzględna…

Utalentowany pan Pasierski powraca. Można się bać.
Michał Nogaś

Nowe kryminalne rozdanie Pasierskiego, jeszcze bardziej aktualne, intrygujące i udane literacko. Pasierski przeskakuje sam siebie – szalonym tempem akcji i tajemnicą fabuły.
Leszek Koźmiński, Kryminalna Piła


NASZA RECENZJA


O autorze

Fot: Kamil Gubala

Jędrzej Pasierski (ur. 1984) – prawnik, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Pracował w organizacjach zajmujących się prawną ochroną środowiska, międzynarodową pomocą rozwojową oraz współpracą państw Europy Środkowo-Wschodniej. Mieszka na warszawskiej Pradze. Zadebiutował w 2018 roku książką Dom bez klamek, którą otworzył cykl powieści kryminalnych z komisarz Niną Warwiłow. W 2019 opublikował drugą część serii, Roztopy. W Imię Natury to pierwsza książka spoza cyklu o warszawskiej policjantce.


FRAGMENT DO CZYTANIA

Po symbolicznym zapukaniu do mojego pokoju wkroczyła administratorka biura, Eliza. Nosiła dredy i miała nieco błędne spojrzenie, wbrew temu zachowywała się jednak całkiem przytomnie. W ręku trzymała kopertę.

– Nie za wcześnie na łapówki? – zapytałem. – Poczekajmy choćby do końca dnia.

Nie zaśmiała się. Położyła kopertę na biurku. Białą, ale wydawało mi się, że widziałem na niej ślady brudnych paluchów.

– Co to? – zapytałem.

Wzruszyła ramionami.

– Dostałam ją od jakiegoś gościa. Kręcił się przed naszymi drzwiami, nie wiem, kto go wpuścił do budynku. Bełkotał, że chce coś przekazać osobiście. Waliło od niego jak z gorzelni i wyglądał na nieprzytomnego. W końcu zostawił kopertę na parapecie i poszedł sobie. Nawet nie

zaadresował.

– Jak to?

– A widzisz tu jakieś nazwisko? – odparła zmęczonym głosem.

Obróciłem kopertę w palcach.

– Nie – przyznałem. – Co to za facet? Poza tym, że pijany?

– Dres.

– Dres? Masz na myśli dresiarza?

– Tak. Niewysoki i chudy. A, i miał szramę, jakby ktoś mu przejechał nożem po gardle, ale podejrzewam raczej tarczycę, bo równiutka była ta blizna.

Gapiłem się na Elizę przez chwilę, po czym wzruszyłem ramionami. Podniosłem kopertę pod światło, które akurat dziś za oknem było całkiem imponujące.

Wydawało mi się, że widzę coś ciemnego w środku, większego niż banknot. I sztywniejszego, oceniając po dotyku.

– Może to list z pogróżkami? – zaryzykowałem. – Albo wąglik?

– Obawiam się – oznajmiła Eliza – że nie jesteśmy jeszcze tacy ważni.

Faktem było, że spuściliśmy z tonu w ostatnim okresie. Mniej się procesowaliśmy, bardziej koncentrując na pracy analitycznej. Taką podjęliśmy decyzję, bo nie chcieliśmy zasłynąć jako mąciwody. To podejście zadowalało również sponsorów, a nam zapewniało spokojniejsze noce.

– Otworzyć? – zapytałem. Na twarzy dziewczyny zobaczyłem przelotną panikę, ale zaraz potem ulgę. Przecież teraz mogła wykorzystać przywilej niedecyzyjnego stanowiska. I zrobiła to.

– Nie mam pojęcia – oświadczyła i to był chyba koniec rozmowy. Wychodząc, dodała: – Wpisz do kalendarza swoje terminy spotkań w salce konferencyjnej. Szachujesz całe biuro.

Zostawiła mnie samego. Koperta była cieniutka i raczej nie było w niej pieniędzy. Bardziej prawdopodobne, że ktoś chciał przekazać Naturze istotne informacje.

Wahałem się jeszcze przez chwilę, po czym przeciąłem papier nożykiem i sięgnąłem dłonią do środka. Nie umarłem, nie wtedy. Poczułem za to pod palcami śliską powierzchnię. To było zdjęcie.

Zwykła odbitka dziesięć na piętnaście centymetrów. Facet leżący na śniegu w pozie, jakby szykował się do zrobienia orła. W tle skute lodem jezioro, ostre słońce i drewniana chatka.

Niemal poczułem na skórze, jak fotograf uchwycił czysty, mroźny, wyżowy poranek. Jeden z tych, które lubiłem najbardziej. Wyborny na biegówki z Mają albo zimowy jogging z Febikiem.

Tylko z leżącym na śniegu facetem coś nie grało. Wpatrywałem się w niego, zanim to do mnie dotarło. Było coś niepokojącego w sztywności sylwetki, w zamkniętych oczach, w nienaturalnej bladości twarzy.

Mężczyzna, całkiem jeszcze młody – z pełnymi policzkami, wysoki, o mocnej budowie ciała, widocznej nawet przez grubą, czerwoną kurtkę puchową – wydawał się martwy.

Obracałem fotkę w palcach jeszcze przez chwilę – nie znalazłem żadnego podpisu. Nie bardzo wiedząc, co z nią zrobić, umieściłem zdjęcie w skanerze. Zgrałem plik na pulpit komputera i wysłałem na firmowego maila.

„Do wszystkich: czy ktoś zna tego pana?” – zapytałem.

Zostałem konsekwentnie zlekceważony, co, paradoksalnie, było oznaką zdrowej atmosfery w biurze. Nikt nie zamierzał odpowiadać szefowi na hejnał. Dopiero po godzinie młoda prawniczka od bioróżnorodności zapytała: „A warto?”.

No tak, ponoć od dawna szukała partnera na Tinderze. Umarlak nie umarlak, lepszy taki niż żaden, byle pokazać mamie i babci.

Spojrzałem jeszcze raz na zdjęcie i wsunąłem je do teczki. A wkrótce o tym zapomniałem.



źródło: materiały prasowe wydawnictwa