#

​Siedem śmierci Evelyn Hardcastle

Recenzenci przerzucają się kolejnymi porównaniami debiutu Stuarta Turtona do innych dzieł. Tutaj zauważają powinowactwa z twórczością Agathy Christie. Tam odnoszą się do wyobraźni Terry’ego Patchetta. Gdzie indziej znajdują paralele z „Incepcją”. I chociaż wszystkie te skojarzenia są jak najbardziej na miejscu, nie oddadzą w pełni z czym mamy do czynienia. Bowiem tego zrobić nie sposób.

Wielka posiadłość na odludzi. Bal maskowy. Morderstwo. Wielu podejrzanych. Mało czasu na rozwiązanie zagadki. Stara szkoła pisania kryminałów – powie ktoś. I rzeczywiście Turton podąża mocno wydeptanymi już ścieżkami. Jednakże nieraz zbacza z tej trasy, szukając nowych dróg we współczesnym popkulturowym folklorze. Autor osadza „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” w dobrze znanych realiach. Doprawia je szczyptą nadnaturalności charakterystycznej dla wiktoriańskich powieści gotyckich i zamyka w postmodernistycznej formie. Akcja ma miejsce prawdopodobnie w latach 20. ubiegłego wieku. Sebastian Bell budzi się w lesie. Nie ma pojęcia kim jest. Pamięta tylko jedno imię, a nieznajomy informuje go, że musi iść na wschód. Razem z protagonistą powoli odkrywamy zasady panujące w odciętym od reszty świata Blackheath.

Te sprawiają wrażenie prostych. O 23:00 zginie kobieta. Główny bohater musi dowiedzieć się, kto stoi za tym morderstwem. Ma na to zaledwie dobę. To co innych zadowoliłoby fabularnie, dla Turtona jest zbyt mało ekscytujące. Bez przerwy podgrzewa atmosferę, podając kolejne reguły gry. Protagoniście przyjdzie więc przeżywać tę dobę w ośmiu różnych wcieleniach. Kiedy zapadnie w sen, zemdleje bądź zginie, obudzi się jako inny gość balu. Jeśli zawiedzie, będzie musiał zacząć na nowo cały cykl. Nie wie ile razy już próbował. Odkrywa za to, że ma konkurencję. Dwóm innym osobom przyświeca ten sam cel. Z każdą stroną pojawiają się kolejne pytania. Nawet jeśli otrzymujemy jakąś odpowiedź, rodzi ona następne niewiadome. W ten sposób powstaje farsa o zakładaniu metaforycznych masek przed innymi ludźmi. O teatrze dnia codziennego. O próbie budowania własnej tożsamości. Rozwiązywanie zagadki kryminalnej staje się bowiem egzystencjonalną podróżą w głąb siebie. Z tego powodu powieść najłatwiej określić mianem umoralniającego thrillera z domieszką fantastyki, podszytego filozofią Jeana-Paula Sartre.

Na wejściu do Blackheath powinno znajdować się podobne do widniejącego na dantejskich bramach piekielnych ostrzeżenie. U Turtona piekło to inni. Każda z postaci żyje własnym życiem i skrywa jakąś tajemnicę. Prowadzi własną grę. Sprzymierzeniec w każdej chwili może okazać się wrogiem. Wróg stać się przyjacielem. Nikt nie jest tym, za kogo chce uchodzić. Wszyscy mają do odegrania ważną rolę w dniu, w którym utknęliśmy wraz z protagonistą. Są małymi, ale istotnymi trybikami w machinie nieustannie powtarzającej się zbrodni. Tym samym świat przedstawiony jest kolorowy i immersyjny. Autor panuje nad chaosem, podporządkowując go założonym myślom przewodnim. Serwuje kolejne zwroty akcji, rzucając następnymi elementami układanki i każąc nam je ze sobą łączyć. Pędzi ze swoją opowieścią na złamanie karku przyprawiając nas o zadyszkę. Jednocześnie jednak sprawia, że chce się biec z nim dalej.

Co bardziej zawzięte osoby prawdopodobnie zechcą śledzić fabułę z notatnikiem pod ręką, żeby zapisywać kolejne wskazówki dotyczące rozwiązania. Być może znajdą jakieś dziury czy niekonsekwencje narracyjne, ale na pewno nie wyjaśnienia. Turton ani razu nie pozwala nam wyprzedzić o krok swojego bohatera. Mnoży ścieżki rozwoju znanych już w pewnym momencie scen. Coraz to proponuje zmiany w interpretacji danych wydarzeń. Bez przerwy zmienia wektor naszych zainteresowań z tego „kto to zrobił?” na „jak to zrobił?” i w końcu „dlaczego to w ogóle się dzieje?”. Sprawnie porusza się na wszystkich tych poziomach i prowadzi z nami nieczystą grę. Myli tropy, zwodzi na manowce. Chowa wiele asów w rękawie, zmuszając nasze szare komórki do pracy na pełnych obrotach. Nie sposób więc przewidzieć nadchodzącego zakończenia.

Stuart Turton nie po to przez 500 stron podnosi wyżej poprzeczkę oczekiwań czytelników, aby wykręcać się tandetą i komunałami. Nie po to wszelkie spadki tempa spowodowane egzaltowanymi opisami przyrody czy gestów postaci wynagradza wciągającą intrygą. Owszem, jak w przypadku wielu innych kryminałów, w ostatnich rozdziałach liczba odpowiedzi w jednej linijce przyprawia o zawrót głowy. W tym wypadku są one jak najbardziej satysfakcjonujące. Mimo to „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” okazuje się puzzlami, których ułożenie sprawia mniej frajdy niż układanie. Wraz z końcem lektury nachodzi bowiem smutna konstatacja, że zostało jeszcze wiele tajemnic do odkrycia. I chociaż w Blackheath nie chcielibyśmy się znaleźć, opuszcza się je z ciężkim sercem.


Rafał Christ

Rafał Christ - filmoznawca z wykształcenia i zamiłowania. Jego zainteresowania obejmują całą szeroko pojętą popkulturę. Dlatego po wyjściu z kina, najchętniej sięga po komiks albo książkę. Publikuje przede wszystkim w internecie, ale nieraz można natrafić na jego teksty również w różnego rodzaju czasopismach.