#

​Lubię wywrócić wszystko do góry nogami i zostawić czytelnika w stanie zaskoczenia!

wywiad z Martą Zaborowską

Z Martą Zaborowską o początkach pracy pisarskiej, twórczych inspiracjach i najnowszym thrillerze „Sześć powodów, by umrzeć” rozmawia Małgorzata Chojnicka

Małgorzata Chojnicka: Proszę zdradzić, jak narodził się pomysł na „Sześć powodów, by umrzeć”?

Marta Zaborowska: Od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem napisania kryminału w nurcie domestic noir, który w ostatnich latach stał się niezwykle popularny. Klimat miał być mroczny i nieco duszny, a akcja toczyć się miała w kręgu bliskich sobie osób. Bliskich – nie znaczy zawsze życzliwych i bezinteresownych. Bohaterowie sami w sobie mieli stanowić zagadkę; niby tacy, jak każdy, wiodący spokojne i regularne życie, a jednak coś niepokojącego miało się za nimi ciągnąć, niezałatwione sprawy z przeszłości, które potrafią się odezwać po latach, nieprzepracowane uczucia i pretensje. Co do pomysłów na wątki, to wpadały mi w ręce zupełnie przypadkowo. Raz był to obrazek zauważony w sklepie z wystrojem wnętrz. Nosił tytuł „W tłumie” i od razu przykuł moją uwagę, bo był tak wymowny, że od razu zaświtał mi w głowie pomysł na fabułę. Potem natknęłam się na artykuł, opisujący buddyjskie obrządki. Jeszcze później mignął mi w telewizji film z wątkiem katalepsji. Pozbierałam to wszystko do kupy, przypisałam moim bohaterom ich role i ulepiłam z tego wszystkiego powieść.

M. Ch.: Dlaczego zdecydowała się Pani na wieloosobową narrację?

M. Z.: W ten sposób mogłam pokazać czytelnikowi punkt widzenia każdego z bohaterów powieści. Opowiedzieć to, jaką logiką się kierują, co wolą zataić, a czego się obawiają. Co ciekawe, żadna z tych osób nie kłamie, nie konfabuluje. Mówią wprost o tym, co czują i co myślą. Nie oznacza to jednak, że zdradzają nam całą prawdę - wyłożenie wszystkich kart na stół mogłoby stać się dla nich niebezpieczne. Bohaterowie dawkują więc informacje, a czytelnik, wraz z każdą ich wypowiedzią i reakcją, ma możliwość ułożenia z tych kawałków układanki coraz to większą część obrazka. Jako przeciwwagę do wypowiedzi osób z kręgu zaginionej Miriam, wprowadziłam policyjny duet Naumana i Shi Lu. Oni, jako jedyni, nie muszą lawirować i cedzić półprawd. Mówią wprost, jakie mają podejrzenia i co wynika z prowadzonego przez nich dochodzenia. To celowy zabieg, by czytelnik mógł się odnieść do „niezależnego arbitra”, patrzącego na tę sprawę zupełnie obiektywnie.

M. Ch.: Czy zaczynając pracę nad książką, ma Pani już gotowe zakończenie?

M. Z.: Miałam w głowie jego zarys, ale bez konkretnych szczegółów. Te działy się „tu i teraz” pod palcami, gdy pisałam końcowe sceny. Oczywiście, do utworzenia finału, który jest zarazem rozwiązaniem zagadki zniknięcia Miriam, musiałam się przygotować merytorycznie. Weszłam w całkiem nowy obszar, niezwykle intrygujący i chyba dość przerażający. Podejrzewam, że dla większości czytelników, zupełnie obcy. Ja też, przy okazji, sporo się dowiedziałam. Mam nadzieję, że wyszło ciekawie, ale co najważniejsze, opisane przeze mnie praktyki, są jak najbardziej, prawdziwe.

M.Ch.: Powiem szczerze, że finał „Sześć powodów, by umrzeć” był dla mnie totalnym zaskoczeniem. Jak Pani wpadła na takie rozwiązanie?

M. Z.: Trudno jest rozmawiać o rozwiązaniu zagadki kryminalnej, nie spojlerując. Powiem więc tylko tyle, ile mogę, żeby nie psuć zabawy czytelnikom. Chciałam na koniec powieści wprowadzić potężnego twista i zawrzeć taki zwrot akcji, jakiego się nikt nie spodziewa. Ci, którzy znają moje powieści, wiedzą, że nigdy nie kończę banalnie, i że jeszcze w tych ostatnich stronach lubię wywrócić wszystko do góry nogami i zostawić czytelnika w stanie zaskoczenia. Tu nie mogło być inaczej. Cieszę się, że i tym razem mi się to udało.

M. Ch.: Bardzo lubię Pani serię z Julią Krawiec. Czy czytelnicy mogą się spodziewać kolejnej, mrożącej krew w żyłach, książki z Julią w roli głównej?

M. Z.: Tak, pracuję już nad kolejnym, siódmym tomem z Julią Krawiec w roli głównej. Tym razem ruszę ją z Warszawy i przeniosę tymczasowo w inną część kraju. Mam nadzieję, że sympatycy Julii się nie zawiodą. Na razie więcej nie zdradzę, niech temat kolejnej powieści pozostanie niespodzianką.

M. Ch.: Dlaczego do swoich książek wybiera Pani tak trudne tematy?

M. Z.: Zależy mi na tym, by moje powieści stanowiły nie tylko rozrywkę w stylu „zabił i teraz wszyscy go szukają”, ale by stały się swego rodzaju łopatą do wykopywania spod powierzchni naszej psychiki przeróżnych ułomności, lęków, ale i dewiacji, na pokazywaniu ich i mówieniu „patrzcie i nie odwracajcie głów, to właśnie może stać się przyczyną tragedii”. Nikogo nie ośmieszam, nie deprecjonuję ani nie wytykam palcami, bo nie o to mi chodzi. Chcę pokazać, w jakich realiach żyjemy, i z jakimi problemami borykają się na co dzień niektórzy z nas. Stąd w moich powieściach motywy kazirodztwa, dzieciobójstwa, tranzycji płciowej, kalectwa czy sprzedawania się za pieniądze. W społeczeństwie wciąż istnieją tematy, o których mówi się albo przez pryzmat wielkiej sensacji, bo wtedy dobrze się „klikają” w mediach, albo wcale, bo są moralnie niewygodne i lepiej, żeby pozostały w strefie tabu. Ja wyciągam je na tapet i przypominam, że wciąż istnieją i nie ma sensu zamiatać ich pod dywan. Dla mnie, jako dla pisarki, właśnie one są najciekawsze. Myślę, że dla moich czytelników również, bo ja nie owijam w bawełnę i piszę wprost o tym, co nas trawi.

M. Ch.: W jaki sposób Pani pracuje?

M. Z.: Może to dziwnie zabrzmi, ale nigdy nie piszę przy biurku. Mam przenośny stolik, na którym stawiam laptopa, i zagłębiam się w specjalny poducho-fotel. Nie umiem pracować przy muzyce ani przy jakimkolwiek gadającym urządzeniu, muszę mieć do tego całkowitą ciszę. Biorę zeszyt do robienia notatek, które przyjdą mi do głowy w trakcie pisania, długopis, i to już właściwie wszystko.

M. Ch.: Czy obdarza Pani bohaterów swoimi cechami?

M. Z.: To jest akurat bardzo ciekawe, bo czytelnicy często doszukują się w bohaterach powieści cech ich autora. Ja staram się nie tworzyć literackich postaci na mój wzór i obraz, aczkolwiek zdarza mi się korzystać z własnych doświadczeń lub obserwacji i opisywać je słowami moich bohaterów w jak najbardziej subiektywny sposób. Wkładam w ich usta to, co ja bym powiedziała o danej sytuacji. Poza tym, żyją własnym życiem i są odrębnymi bytami. Chociaż właściwie… tu chyba powinnam wspomnieć o Julii Krawiec, którą wprowadziłam do mojego dawnego mieszkania na warszawskim Mokotowie, i gdzie już jakiś czas pomieszkuje. Tu rzeczywiście nie trzymałam się zasady o rozgraniczeniu mojego życia i jej. Tak więc trochę stała się mną, w tym konkretnym aspekcie życia. Opisałam w książce moje, a teraz jej, cztery kąty, łącznie z nieustawną małą kuchnią i paskudnym zielonym kolorem ścian w sypialni Sylwii. W tym pokoju mieszkała niegdyś moja córka.

M. Ch.: W jaki sposób Pani odreagowuje trudne tematy, które porusza w swoich książkach?

M. Z.: Jeżeli piszę czystą fikcję, to nie wiążę się emocjonalnie z problemami i ich nosicielami na tyle, bym musiała odreagowywać stres. Inaczej jest w sytuacji, gdy opieram fabułę
o wydarzenia, które rzeczywiście miały miejsce. Tak było w przypadku „Bez powrotu”. Rodzinny dramat, który opisałam, naprawdę się wydarzył. Dlatego też, gdy zbierałam informacje na temat autentycznych bohaterów całego zajścia, czułam o wiele mocniej tragizm tych zdarzeń. Znałam twarze tych ludzi, a z doniesień medialnych wiedziałam też, z jakimi psychicznymi obciążeniami przyszło się im zmagać. Wtedy faktycznie było trudniej, bo włączała się najzwyklejsza ludzka empatia dla ofiar. Niemniej „Bez powrotu” musiało powstać. Napisałam je, bo musiałam - dla spokoju sumienia. Ta historia weszła mi tak głęboko pod skórę, że nie mogłam przestać o niej myśleć. Nie chciałam też, by przeszła bez echa. Myślę, że wielu pisarzom przydarzają się takie sytuacje – wtedy jedyną formą pozbycia się tych „drapiących” sumienie myśli jest przelanie ich na papier.

M. Ch.: Proszę zdradzić, jak to się stało, że zaczęła Pani pisać książki?

M. Z.: To jest historia z długą już brodą i mówiłam o niej nie raz, jako że początki zawsze czytelników interesują i to pytanie lubi wracać. Wszystko zaczęło się ponad dziesięć lat temu, gdy po głowie zaczął mi chodzić pomysł, by spróbować napisać coś własnego, a nie tylko czytać cudze. Jako, że zrządzenia losu bywają sprzyjające, wpadł mi akurat wtedy w ręce wywiad z Camillą Lackberg. Opowiadała o tym, jak dostała od swoich bliskich prezent w postaci kursu kreatywnego pisania. Wtedy już usłyszałam w głowie alarm, a właściwie głos mówiący: „A ty na co jeszcze czekasz?”. Jeszcze tego samego dnia sprawdziłam w Internecie, czy u nas również takie kursy są prowadzone i, szczęśliwie, znalazłam. Zaciągnęłam się na listę uczestników, i od tego wszystko się zaczęło. Pierwsze rozdziały „Uśpienia”, mojej debiutanckiej powieści, powstały właśnie na warsztatach pisarskich.

M. Ch.: Kto jako pierwszy czyta Pani książki?

M. Z.: Wydawca. Wierzę, że okiem specjalisty obiektywnie spojrzy na tekst i będzie wiedział, czy powieść jest okej, czy nie. To dość rzadkie wśród autorów, bo zwykle przed wysłaniem do wydawcy zasięgają opinii u znajomych lub u rodziny, ale ja tego unikam. Bliscy, z oczywistych względów, mogą nie być obiektywni w swojej ocenie, więc najlepszym wyjściem jest przekazanie tekstu do redaktora, który na chłodno zdiagnozuje potencjał książki.

M. Ch.: Czego Pani życzyć jako pisarce?

M. Z.: Chyba cierpliwości, bo pisanie to żmudne zajęcie i potrafi przykuć do laptopa na długie miesiące. No, i jeszcze życzyłabym sobie ostrego pióra, żeby nigdy mnie nie zawiodło. Jeśli chodzi o inspiracje, to wierzę, że same się znajdą. Wokół nas tyle się dzieje, że wystarczy uważne ucho i bystre oko, aby podchwycić jakiś mocny temat.

M.Ch.: Dziękuję za rozmowę!


o książce

nasza recenzja

przeczytaj fragment


Małgorzata Chojnicka