#

SKAZANY NA SUKCES

Ponad czterysta stron, czterech autorów, osiem opowiadań, dziewięćdziesiąt lat historii Polski w pigułce. Tak przedstawiają się w liczbach „Gliny z innej gliny”, dziesiąty – i ostatni, jak zapowiada sam autor – tom lubelskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Zygmuncie Maciejewskim. Tom, pod którym wyjątkowo nie podpisał się wyłącznie Marcin Wroński, ale też trzech jego kolegów po piórze zaproszonych do współpracy nad tą kropką nad „i” kultowej serii retro: Ryszard Ćwirlej, Andrzej Pilipiuk i Robert Ostaszewski.

Zadziwiające jest to, jak mimo wyrobionych, odmiennych stylistyk autorów „Gliny” są spójne, a każde z opowiadań wybornie współpracuje z pozostałymi i z cyklem. Zaproszeni do współpracy panowie, filtrując przez swoje pisarskie wrażliwości postać Zygi, zachowali w literackich miniaturach to, za co pokochali ich twórczość czytelnicy, a zarazem – sami będąc czytelnikami Wrońskiego – dodali elementy, których dotąd brakowało w cyklu. Ćwirlej dorzucił do tomu Poznań, stworzoną przez siebie postać komisarza Fischera, specyficzną przaśną bełkotliwość języka i narrację stylizowaną na sprawozdanie sportowe. Pilipiuk przyprawił „Gliny” charakterystycznymi dialogami, które przemycają komizm nieco jaśniejszy niż ten, do którego zdążył przyzwyczaić odbiorców Wroński, i konkretnym, niepozostawiającym złudzeń finałem, podśmiewającym się z najprostszych rozwiązań. Ostaszewski natomiast postawił na wyrazisty pierwiastek kobiecy oraz problem uzależnienia ukazany z wszystkimi jego dramatycznymi konsekwencjami i bardziej bezpardonowo niż na przestrzeni reszty lubelskiego cyklu. Co ciekawe, z powodzeniem też zmierzył się z popularnością trzeciej odsłony serii – w tle jego opowiadania przewija się pamiętna sprawa Anieli, a II wojna światowa zaczyna już zbierać krwawe żniwo.

Jednak nie zapominajmy o samym Wrońskim, który jedenaście lat temu zapoczątkował to, co dziś kończy. Autor zaprosił do współpracy kolegów na pewno nie z tego powodu, że sam nie miał dość pomysłów, by z przytupem sfinalizować swój cykl. Myśląc o „Glinach”, przychodzi mi na myśl… fuga. Swoimi opowiadaniami Wroński spaja i dopełnia serię: dopowiada to, co dotąd pozostawało w cieniu, ukazuje niektóre ze znanych już wydarzeń pod innym kątem, pogłębia smaczki charakterystyczne dla historycznych epok. Momentami książka pachnie upalnym szkodyńskim latem z „Czasu Herkulesów”, innym razem wdziera się między wersy brak perspektyw dla niesubordynowanych byłych stróżów prawa zaczerpnięty z „Haiti”. Wroński poszerza też życiorysy znanych z powieści postaci, a także odkrywa przed czytelnikiem to, co ma miejsce już po śmierci Zygi, którego duch cały czas unosi się w coraz bardziej zanieczyszczonym lubelskim powietrzu i nie pozwala odpocząć Maciejewskiej latorośli – Olkowi. Aleksander, jak na syna swego ojca przystało, zawodowo poszedł w ślady Zygmunta, ale wstydliwy mundur MO bynajmniej nie ułatwia dążenia do sprawiedliwości, jakie zostało mu przekazane w genach. Podobnie jak odziedziczony po mieczu pociąg do procentów nie gwarantuje mu zdrowej wątroby.

Jeżeli „Gliny z innej gliny” są kropką nad „i” cyklu o Zydze, to ostatnie opowiadanie z tomu, „Kryptonim Fatum”, jest wisienką na torcie owego „i”. Finalizująca w 2015 r. sagę Maciejewskich i strasząca z plazmowych ekranów „dobrą zmianą” opowieść ma w sobie smaczek, który zaistniał już pośrednio w „Portrecie wisielca”, ósmej odsłonie cyklu. A smaczek to metafizyczny. Jednak o ile w powieści Wroński przykrył go ścierającymi się w fabule religijnymi i filozoficznymi ideologiami, o tyle w opowiadaniu poszedł na całość. Brawura ta okazała się na wagę złota – „Kryptonim Fatum” to najbardziej złożone i magiczne (momentami także dosłownie!), bodajże najlepsze opowiadanie z tomu. Fatum zatem wieńczy tak pojedyncze, jak i dziesięcioczęściowe dzieło, jednak wbrew dramatycznemu znaczeniu tego słowa wiąże się z nim, jak zwykle w przypadku Wrońskiego, „skazanie” na artystyczny sukces. Po raz dziesiąty jest bowiem smacznie, finezyjnie, inteligentnie, a do tego mocno intertekstualnie. Z okazji 25-lecia pracy twórczej niniejszymi opowiadaniami Marcin Wroński niewątpliwie przypieczętował swój zawodowy sukces. A po lekturze „Glin” pojawia się jedno zasadnicze pytanie: co dalej, szanowny Autorze? Bo że taki talent miałby iść, niczym Maciejewski, na emeryturę, to przecież w głowie się nie mieści!

Paulina Stoparek