#

Czas przeszły

23. POWIEŚĆ Z JACKIEM REACHEREM! 250 000 EGZEMPLARZY KSIĄŻKI SPRZEDANYCH W PIERWSZYM TYGODNIU PREMIERY. JEDNA Z NAJPOPULARNIEJSZYCH SERII KRYMINALNYCH.

To miała być epicka podróż przez całe Stany – z wybrzeża Maine do San Diego. Wyprawa, jakiej Jack Reacher nie podejmował od lat. Nie zawędrował jednak daleko. Na rozwidleniu dróg zobaczył drogowskaz: Laconia. Nigdy tam nie był, ale nazwę zna dobrze – z rodzinnych dokumentów. Decyduje się więc przerwać podróż i zobaczyć miejsce, w którym urodził się jego ojciec.

W tym samym czasie, parę kilometrów dalej, dwójka młodych Kanadyjczyków z powodu awarii samochodu musi zatrzymać się w motelu na odludziu, gdzie zostają wplatani w dziwna grę, która z każdą godziną staje się coraz bardziej dramatyczna. Tak dramatyczna, że Reacher z pewnością przyszedłby z pomocą, gdyby znał ich sytuację. Mimo że ma własne kłopoty. Bo tak to już z nim jest: wystarczy, że zatrzyma się gdzieś na dłużej, i mają go dosyć. A on, choć lubi być w ruchu, nie cierpi, gdy ktoś próbuje go przepędzić.


Po tej książce nikt na powie, że Lee Child się powtarza!

„The New York Times Book Review”

Niczym samotny mściciel podróżuje incognito z miasta do miasta, a czytelnik marzy, żeby wreszcie przyjechał do niego. Polecam Reachera każdemu, kto szuka lektury na chwilę lenistwa!

Wojciech Orliński, „Gazeta Wyborcza”

Jack Reacher, najbardziej samotny z wilków… Uwaga: można się od niego uzależnić!

„San Francisco Chronicle”

Paradoksalnie Reacher jest jednocześnie zabijaką, niebezpiecznym jak grizzly,i myślicielem. Schwarzenegger i Sokrates w jednym!

„Independent”

Jakość cyklu Childa zasadza się przede wszystkim na wybornej kreacji Reachera, który jest kolejnym wcieleniem postaci amerykańskiego buntownika-zabijaki…

Robert Ostaszewski, „Polityka”

Jeśli to jest komercyjna popkultura, to poproszę o więcej takiej komercji!

Piotr Kofta,„Gazeta Prawna”

Jack Reacher nie ma sobie równych wśród bohaterów współczesnego thrillera.

Stephen King

Co cztery sekundy gdzieś na świecie ktoś kupuje książkę Lee Childa z Jackiem Reacherm – facetem uwielbianym przez kobiety, któremu mężczyźni mogą tylko zazdrościć.

„Daily Express”

Każdy dobry autor thrillerów wie, jak budować napięcie; ci bardzo dobrzy potrafią oprócz tego konstruować

wiarygodną intrygę, ale tylko najlepsi mogą jeszcze sprawić, że w umyśle czytelnika bohater powieści zlewa się z autorem. Lee Child należy do tej trzeciej kategorii!

„Publishers Weekly”

Lee Child jest numerem 1 wśród autorów thrillerów!

Ken Follett

NASZA RECENZJA

o autorze:

brytyjski pisarz, od 1998 r. mieszkający w Nowym Jorku. W 2009 r. wybrany na prezesa stowarzyszenia Mystery Writers of America. Studiował prawo, potem pracował w teatrze i telewizji Granada. Zwolniony po 18 latach w wyniku restrukturyzacji, zainwestował w karierę literacką. W 1997 r. ukazała się jego pierwsza powieść – Poziom śmierci. Książka zdobyła Anthony Award za najlepszy debiut kryminalny i zapoczątkowała serię thrillerów ze wspólnym bohaterem, byłym żandarmem wojskowym Jackiem Reacherem. W 2018 roku Child po raz pierwszy odwiedził Polskę. Do grona jego największych fanów (Childa i Reachera) zaliczają się m.in. Stephen King, Ken Follett i były prezydent USA Bill Clinton.


Fragment książki:

W małym miasteczku na wybrzeżu Maine Jack Reacher schwytał ostatnie promienie letniego słońca, a potem, tak jak ptaki na niebie, rozpoczął długą wędrówkę na południe. Ale nie, nie brzegiem morza. Nie jak kacyki, trznadle, tyranki, lasówki czy kolibry o rubinowych gardziołkach. W przeciwieństwie do nich postanowił wziąć kurs na skos, na południowy zachód, z prawego górnego rogu kraju do lewego dolnego, może przez Syracuse, Cincinnati, Saint Louis, Oklahoma City i Albuquerque, a stamtąd jeszcze dalej, aż do San Diego. Gdzie, jak dla byłego wojskowego, takiego jak on, kręciło się trochę za dużo marynarzy, ale można było przyjemnie rozpocząć zimę.

Miała to być prawdziwie epicka podróż, wyprawa, jakiej nie podejmował od lat.

Nie mógł się już doczekać.

Nie zawędrował daleko.

• • •

Kilometr, może półtora kilometra od wybrzeża natrafił na wiejską drogę, więc stanął na poboczu z uniesionym kciukiem. Wysoki – w butach miał prawie sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu – potężnie zbudowany, z samych mięśni i kości, niezbyt przystojny, nie za dobrze ubrany i nieco zaniedbany, nie należał do tych, których chętnie się zabiera. Jak zwykle większość kierowców zwalniała, przyglądała się, po czym jechała dalej. Pierwszy, który gotów był zaryzykować – szczupły mężczyzna w średnim wieku – nadjechał po czterdziestu minutach, rocznym kombi subaru. Był w chinosach i wyprasowanej koszuli w kolorze khaki; pewnie ubierała go żona, bo na palcu miał obrączkę. Ale pod gatunkowymi spodniami i koszulą kryło się ciało robotnika. Gruba szyja, duże, czerwone kłykcie – sprawiał wrażenie lekko zaskoczonego tym, że jest biznesmenem, i wcale nie zachwyconego. Jak ktoś, pomyślał Reacher, kto zaczyna od kopania dziur w ziemi i kończy jako szef firmy zajmującej się stawianiem płotów i ogrodzeń.

Trafił w dziesiątkę. Już na początku rozmowy okazało się, że – nie licząc starego młotka stolarskiego ojca – facet zaczynał dosłownie z niczym, żeby po latach zostać właścicielem firmy budowlanej zatrudniającej czterdziestu pracowników i odpowiedzialnej za nadzieje i marzenia sporej grupy klientów. Zakończył swoją opowieść lekkim skrzywieniem twarzy, grymasem, z którego przebijały jankeska skromność i szczere zdumienie, miną z cyklu: Jakim cudem? Dbałość o szczegóły, pomyślał Reacher. Siedział obok niego ktoś, kto miał lekarstwo na wszystko, człowiek bardzo dobrze zorganizowany i sypiący starymi maksymami, ktoś o żelaznych poglądach, z których jeden mówił, że pod koniec lata lepiej się trzymać z dala zarówno od międzystanówki I-95, jak i od drogi numer jeden, co więcej, lepiej jest jak najszybciej dać nogę z Maine, czyli zboczyć z utartego szlaku na dwójkę, pojechać prosto do New Hampshire i zahaczyć o południowe przedmieścia Berlina, gdzie jest kilka bocznych dróg, którymi migiem dojadą do Bostonu. Bo tam właśnie jechał, na spotkanie w sprawie marmurowych blatów. Co Reacherowi w sumie odpowiadało. Równie dobrze mógł zacząć wędrówkę od Bostonu, nie widział w tym nic złego. Zupełnie nic. Mógł stamtąd pojechać prosto do Syracuse. A potem do Cincinnati przez Rochester, Buffalo i Cleveland. Może nawet przez Akron w Ohio. Bywał w gorszych miejscach. Głównie w wojsku, służbowo.

Ale nie dojechali do Bostonu.

Po pięćdziesięciu kilku minutach jazdy wyżej wspomnianymi bocznymi drogami New Hampshire mężczyzna odebrał telefon. Nawiasem mówiąc, nie przesadzał, bo drogi okazały się rzeczywiście dobre i jego plan miał ręce i nogi. Ruch? Żaden. Ani korków, ani objazdów. Cały czas pruli prawie setką, równo i bez wysiłku. Dopóki nie zadzwonił telefon. Był podłączony do radia i na ekranie nawigacji ukazało się czyjeś nazwisko z miniaturową fotografią w charakterze pomocy wizualnej, w tym przypadku zdjęciem rumianego mężczyzny w kasku budowlańca z podkładką do pisania w ręce. Pewnie brygadzisty. Kierowca dotknął przycisku i w samochodzie rozległ się głośny syk, ze wszystkich głośników naraz, jak w stereo do kwadratu.

– Oby to była dobra wiadomość – powiedział do lewego słupka.

Ale wiadomość była zła. Chodziło o inspektora z miejskiego wydziału budownictwa i o metalową okładzinę przewodu kominowego w kominku w holu wejściowym, szybu doskonale izolowanego, w stu procentach zgodnie z przepi­sami, sęk w tym, że nie można było tego sprawdzić wizualnie bez zrywania kamieniarki, w tej chwili na dwa piętra wysokiej, prawie ukończonej – za tydzień wchodziła tam ekipa tynkarzy – albo bez zrywania robionej na zamówienie stolarki z orzecha w jadalni po drugiej stronie szybu, albo rozpruwania palisandrowej stolarki w garderobie na piętrze, nad kominkiem, co byłoby jeszcze bardziej skomplikowane. Inspektor, uparty palant, miał to gdzieś i chciał zobaczyć wszystko na własne oczy.

Kierowca zerknął na Reachera i rzucił:

– Który to?

– Ten nowy – odparł budowlaniec w kasku.

– Wie, że dostanie indyka na Święto Dziękczynienia?

– Powiedziałem mu, że gramy w tej samej drużynie.

Kierowca znów zerknął na Reachera, jakby prosił go o pozwolenie albo przepraszał, a może prosił i jednocześnie przepraszał.

– Zaproponowałeś mu kasę?

– Pięć stów. Nie chciał wziąć.

Wtedy stracili zasięg. Brygadzista zabulgotał jak wrzucony do wody robot, a potem umilkł. Na ekranie nawigacji ukazał się napis, że komórka szuka zasięgu.

Jechali dalej.

– Po co komu kominek w holu wejściowym? – spytał Reacher.

– Robi ciepłą atmosferę.

– Kiedyś miał odstraszać, tak myślę. Jak ognisko u wejścia do jaskini. Żeby drapieżniki nie weszły.

– Muszę wracać – powiedział kierowca. – Bardzo mi przykro.

Zwolnili, zjechali na żwirowe pobocze i przystanęli. Samotni jak dwa kołki w płocie na zupełnym odludziu. Na drodze nie było ani jednego samochodu. Komórka wciąż szukała sygnału.

– Tu pana wysadzę. Może być?

– Jasne – odrzekł Reacher. – Kawałek mnie pan podwiózł. Bardzo dziękuję.

– Nie ma za co.

– Czyja to garderoba?

– Klienta.

– Niech pan każe wyciąć tam dużą dziurę i pokaże ją inspektorowi. A potem niech pan przedstawi klientowi pięć rozsądnych powodów, dla których warto mieć w domu sejf. Bo taki typ na pewno chce mieć ścienny sejf. Może jeszcze o tym nie wie, ale ktoś, kto buduje kominek w holu wejściowym, prędzej czy później pomyśli o sejfie. W sypialni albo w garderobie. Na sto procent. Natura ludzka. Jeszcze pan na tym zarobi. Wybicie dziury trwa. Niech pan mu każe zapłacić za czas.

– Pan też w tym robi? – spytał kierowca.

– Kiedyś byłem żandarmem wojskowym.

– Hę? Nieźle.

Reacher wysiadł, zamknął drzwi i odszedł na bok, żeby facet mógł zawrócić, od żwirowego pobocza do żwirowego pobocza, tam i z powrotem, na kilka razy. Co też zrobił, po czym odjechał, ze smutkiem machnąwszy ręką, pewnie życząc mu w ten sposób powodzenia. Kiedy samochód zmalał w oddali, Reacher ruszył na południe, tam, dokąd zmierzał. Lubił iść naprzód. Nie zawsze przed siebie, lecz zawsze naprzód. Na drodze, dobrze utrzymanej, dość szerokiej dwupasmówce, było trochę zakrętów i wzniesień. Co dla współczesnego samochodu nie stanowiło żadnego problemu. Subaru spokojnie wyciągało tu setkę. Mimo to droga świeciła pustkami. Dosłownie. Nic nią nie nadjeżdżało, ani z jednej, ani z drugiej strony. Panowała kompletna cisza. W drzewach wzdychał jedynie wiatr, a pod nogami cichutko szemrał rozgrzany asfalt.

Reacher szedł przed siebie.

• • •

Trzy kilometry dalej droga skręcała w lewo, odbijając od odnogi skręcającej w prawo, identycznej pod względem szerokości i wyglądu. Właściwie to nawet nie skręcała. Dawała wybór. Klasyczne rozwidlenie w kształcie litery Y. Skręć kierownicą leciutko w lewo, skręć leciutko w prawo. Twoja decyzja. Obie drogi ginęły za drzewami tak potężnymi i gęstymi, że tworzyły tunel.

Stał tam znak drogowy.

Na przekrzywionej strzałce w lewo widniał napis PORTSMOUTH, a na równie przekrzywionej strzałce w prawo – LA­CONIA. Z tym że napis na strzałce w prawo, nieco mniejszej niż ta wskazująca w lewo, wykonano drobniejszymi literami, jakby Laconia liczyła się mniej niż Portsmouth. Jakby była zapadłą dziurą, choć do jednego i drugiego miasta prowadziły identyczne drogi.

Laconia w New Hampshire.

Reacher znał tę nazwę. Widział ją w różnych dokumentach rodzinnych, czasem ją przy nim wymieniano. Tam urodził się jego ojciec, tam mieszkał do chwili, gdy jako siedemnastoletni chłopak postanowił wstąpić do piechoty morskiej. Przynajmniej tak głosiła cokolwiek mętna legenda rodzinna. Po prostu uciekł, nie wiadomo, od czego czy przed kim. W każdym razie już tam nie wrócił. Ani razu. Reacher urodził się ponad piętnaście lat później, w czasach, kiedy Laconia była jedynie małym szczegółem dawno zapomnianej przeszłości, miejscem równie odległym jak Terytorium Dakoty, gdzie podobno mieszkali i pracowali jego przodkowie. Nikt z rodziny nigdy tam nie jeździł. Ani tu, ani tam. Żadnych wizyt czy odwiedzin. Dziadkowie zmarli młodo i w domu rzadko o nich wspominano. Ciotek, wujków, kuzynów czy dalekich krewnych Reacherowie najwyraźniej nie mieli. Co ze statystycznego punktu widzenia było mało prawdopodobne i sugerowało istnienie jakiejś luki. Ale ojciec, jedyne źródło wiarygodnych informacji, już nie żył, a kiedy jeszcze żył, nikt nie próbował ich z niego wyciągnąć. W rodzinach żołnierzy służących w piechocie morskiej o pewnych rzeczach po prostu się nie mówiło. Dużo później brat Reachera, Joe, już jako kapitan stacjonujący w jednostce na północy kraju, wspomniał, że być może spróbuje odnaleźć ich stary dom, lecz nic z tego nie wyszło. Reacher pewnie też czasem o tym wspominał. Nigdy jednak tam nie pojechał.

W lewo czy w prawo. Twoja decyzja.

Duży ruch, autostrady, autobusy – Portsmouth byłoby lepsze. Szybko dostałby się stamtąd do Bostonu. San Die­go bardzo kusiło. Na północnym wschodzie robiło się coraz zimniej.

Z drugiej strony, cóż znaczy jeden dzień?

Skręcił w prawo, w drogę prowadzącą do Laconii.

• • •

Tego samego późnego popołudnia i w tym samym czasie, tylko inną drogą, pięćdziesiąt kilometrów dalej, jechała mocno przechodzona honda civic, którą prowadził dwudziestopięcioletni mężczyzna, Shorty Fleck. Obok niego siedziała dwudziestopięcioletnia kobieta, niejaka Patty Sundstrom. Byli parą i oboje urodzili się i wychowali w Saint Leonard, małym, odległym miasteczku w kanadyjskim Nowym Brunszwiku. Niewiele się tam działo. Do największej sensacji doszło przed dziesięciu laty, kiedy ciężarówka wioząca dwanaście milionów pszczół przewróciła się na zakręcie. Miejscowa gazeta z dumą doniosła, że był to pierwszy tego rodzaju wypadek w Nowym Brunszwiku. Patty, wnuczka mieszkańca Minnesoty, który pół wieku wcześniej uciekł na północ, żeby uniknąć poboru do wojska i Wietnamu, pracowała w tartaku. Shorty uprawiał ziemniaki. Jego rodzina mieszkała w Kanadzie od zawsze. I chociaż mówili na niego Krótki, wcale nie był niski. Może kiedyś, jako mały chłopiec. Uważał, że dla postronnego obserwatora jest teraz średnio przystojnym facetem.

Jechali z Saint Leonard do Nowego Jorku. I chcieli jechać tam non stop. Czysty hardkor, ale hardkor bardzo korzystny. Mieli coś do sprzedania i oszczędzając na hotelu, zarobiliby więcej. Żeby uniknąć fali wracających znad morza wczasowiczów, starannie zaplanowali całą trasę, rozpracowali wszystkie boczne drogi i objazdy na zachód; Patty z kołkowatym palcem na mapie, czujnie wypatrywała następnego skrętu i znaku. Zsumowali kilometry na papierze i wyszło im, że rzecz jest wykonalna.

Z tym że wyjechali później, niżby chcieli, przez ogólny bałagan, ale przede wszystkim dlatego, że stary akumulator hondy odmówił współpracy na jesiennym chłodzie, który nadciągnął wraz z wiatrem wiejącym od Wyspy Księcia Edwarda. Spóźnieni, długo czekali w kolejce na granicy, a potem honda zaczęła się przegrzewać, więc musieli zwolnić do osiemdziesiątki i jechać tak parę godzin.

Byli zmęczeni.

I głodni, i spragnieni, i spóźnieni, no i chciało im się sikać. Byli też sfrustrowani. Silnik hondy znów się przegrzewał. Wskaźnik temperatury muskał czerwoną kreskę. Coś zgrzytało pod maską. Może mieli za mało oleju. Nie mogli tego sprawdzić, bo od dwóch i pół roku wszystkie lampki na desce rozdzielczej świeciły się na czerwono.

– Co jest przed nami? – spytał Shorty.

– Nic – odparła Patty, sunąc czubkiem palca po opatrzonej trzycyfrowym numerem krętej czerwonej linii, biegnącej z północy na południe przez wystrzępiony bladozielony placek. Teren lesisty. Co potwierdzał rozciągający się za oknem widok. Z lewej i prawej strony napierały na nich drzewa, ciemne i nieruchome, ciężkie od wczesnojesiennych liści. Tu i ówdzie widziała na mapie krótkie czerwone linie, cieniutkie jak pajęcza nić albo jak żyłki na nodze wiekowej staruszki, drogi, które dokądś prowadziły, ale na pewno nie do miasta czy choćby wsi, gdzie mogliby znaleźć mechanika, zmienić olej albo dolać wody do chłodnicy. Najpewniejszym kandydatem było coś leżącego pół godziny jazdy dalej, miasto, którego nazwę wypisano dość dużymi, lekko pogrubionymi literami, co znaczyło, że jest tam przynajmniej stacja benzynowa. Laconia. – Damy radę zrobić jeszcze trzydzieści dwa kilometry? – spytała.

Wskaźnik temperatury wszedł już na czerwone pole.

– Może – odparł Shorty. – Pod warunkiem że ostatnie trzydzieści przejdziemy piechotą.

Zwolnił jeszcze bardziej i jechał teraz, prawie nie dodając gazu, dzięki czemu silnik mniej się grzał, ale co powodowało, że do chłodnicy wpadało na tyle mało świeżego powietrza, że prawie nie wypierało spod maski tego gorącego. Skutek? Wskaźnik temperatury wciąż pełznął w górę. Oceniwszy ich prędkość, Patty przesunęła palec nieco wyżej. Po prawej stronie drogi widniała kolejna czerwona żyłka. Cieniutka kreseczka biegnąca przez zieleń do czegoś leżącego dwa i pół centymetra dalej. Bez świstu powietrza wpadającego przez nieszczelne okno wyraźnie słyszała dochodzące z silnika odgłosy. Stuki, brzdęki, zgrzyty – robiło się coraz gorzej.

Po chwili po prawej stronie szosy zobaczyła skręt w wąską drogę. Czerwona żyłka, w samą porę. Z tym że droga nie wyglądała jak droga, tylko jak tunel. Ciemny tunel utworzony przez stykające się ze sobą korony drzew. Na omszałym słupie wisiała tablica, do której przymocowano kilka ozdobnych plastikowych liter i strzałkę. Litery układały się w słowo Motel.

– Skręcamy? – spytała.

Odpowiedział samochód. Wskaźnik temperatury dotarł już do końca czerwonego pola. Shorty miał gorące nogi, smażyła się komora silnika. Zastanawiał się przez sekundę, co by było, gdyby pojechali dalej. Podobno silniki wybuchają wtedy i się topią. Ale pewnie tak się tylko mówi. Nie byłoby kałuż płynnego metalu ani żadnej eksplozji. Silnik po prostu by zdechł, i już, po cichu i spokojnie. Albo by się zatarł. Albo zacząłby łagodnie zwalniać i w końcu na dobre by stanął.

Rzecz w tym, że jechali przez zupełne pustkowie, gdzie nie było żadnych samochodów i gdzie komórka nie łapała sygnału.

– Nie mamy wyboru. – Zahamował i skręcił. Z bliska okazało się, że plastikowe litery na tablicy pomalowano na złocisty kolor, cienkim pędzelkiem i wprawną ręką, jakby motel był przybytkiem wysokiej klasy, piękną obietnicą. Identyczna tablica wisiała na słupie naprzeciwko, tak żeby widzieli ją kierowcy nadjeżdżający z drugiej strony.

– To jak? – spytał Shorty. – Okej?

W tunelu było chłodno. Dobre dziesięć stopni chłodniej niż na szosie. Na poboczach w błocie z zeszłorocznej zimy leżały zgniłe liście z zeszłej jesieni.

– Okej? – powtórzył Shorty.

Przejechali przez kabel leżący w poprzek drogi. Gruby i obciągnięty gumą, niewiele cieńszy od węża ogrodowego. Taki, przez jakie przejeżdża się na stacjach benzynowych, żeby zadzwoniło i człowiek w budynku wiedział, że ma wyjść i ci pomóc.

Patty nie odpowiedziała.

– Przecież nie może być tak źle – dodał Shorty. – Jest na mapie.

– Droga też.

– I mają ładny szyld.

– Fakt – zgodziła się z nim Patty.

Pojechali dalej.

źródło: materiały prasowe wydawnictwa