#

Bardzo złe miejsce

Tim Weaver

David Raker powraca w piątej książce z bestsellerowej serii thrillerów! Szalone tempo, pasjonująca intryga i mroczne sekrety – thriller Tima Weavera to prawdziwy rollercoaster! Chcieli poznać prawdę. Będą tego żałować… Prawda nie zawsze przynosi ulgę. Zwłaszcza, gdy jest okrutna.

Leonard Franks, detektyw z osiągnięciami, zrobił błyskotliwą karierę w londyńskim Wydziale Zabójstw. Po latach pracy przechodzi na zasłużoną emeryturę. O tym marzył – odludzie w Dartmoor, wiejska posiadłość, żona Ellie u boku. Zdaje się, że ta sielanka będzie trwała już zawsze. Jednak pewnego dnia wszystko rozsypuje się jak domek z kart. Leonard wychodzi z domu, by przynieść drewno. I nie wraca.

Mijają miesiące, policja wciąż nie ma nic. Żadnego tropu. Zrozpaczona rodzina w końcu puka do drzwi Davida Rakera, śledczego, specjalisty od spraw beznadziejnych. Jest mistrzem w szukaniu tych, których nikt nie potrafi znaleźć. Podejmując się śledztwa, nie zdaje sobie sprawy, w co tak naprawdę się pakuje. Za zniknięciem Leonarda kryje się przerażająca prawda. Gorsza, niż ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić. Z tego powodu nie tylko Raker będzie w niebezpieczeństwie. Także ci, których kocha.

Tropiący staje się zwierzyną, a za każdą tajemnicą kryje się kłamstwo.

Szalone tempo i zaskakujące zwroty akcji. Niesamowita atmosfera obskurnych zaułków Londynu, sielskiej prowincji i złowieszczych murów opuszczonego szpitala psychiatrycznego. „Bardzo złe miejsce” Tima Weavera to uczta dla fanów Jo Nesbo czy Michaela Connelly’ego. To już piąta książka z bestsellerowej serii thrillerów, których głównym bohaterem jest David Raker, były dziennikarz (podobnie jak autor), który rzuca pracę, by zaopiekować się śmiertelnie chorą żoną. Nie udaje mu się jej uratować. Zostaje więc prywatnym detektywem. Mistrzem w swoim fachu, potrafiącym znaleźć każdego. Odważnym. Bezkompromisowym. Skutecznym.

„Bardzo złe miejsce” znalazło się na liście bestsellerów „Sunday Timesa”. Poprzedni thriller Weavera, „Zniknęli na zawsze”, zdobył nominację do nagrody National Book Award i został doceniony przez Richard and Judy Book Club. Autor się na liście kandydatów do nagród Dagger in the Library oraz Ian Fleming Steel Dagger. Nagrana przez pisarza seria podcastów „Missing”, w której eksperci analizują śledztwa dotyczące zaginionych osób, zrobiła furorę w Wielkiej Brytanii. Pierwsza jego powieść, „Chasing the Dead” (pol. „Ścigając umarłych”), na publikację czekała 10 lat. Warto było – „The Guardian” uznał ją za bardzo obiecujący debiut. Jak mówi Weaver, pisanie powieści o Davidzie Rakerze raczej mu się nie znudzi – można więc liczyć na kolejne tomy.

Robi wrażenie! Ociekające krwią śledztwo zabiera czytelników w sferę najbardziej mrocznych obsesji. To powieść kompletna. Na długo zostaje w głowie.

„Financial Times”

Ta powieść jest jak puzzle… Płynna narracja, umiejętna gra mrocznymi faktami, wszechobecny strach i niepowtarzalny klimat.

Marilyn Stasio, „The New York Times Book Review”

Niezapomniana książka! Tim Weaver zabiera czytelników w pasjonującą podróż i najlepsze zachowuje na koniec. Ci, którzy kochają przerażające historie z dynamiczną akcją, pełne mrocznych sekretów i momentów mrożących krew w żyłach, będą zachwyceni.

„Suspense Magazine”

Weaver nieustannie myli tropy, łącząc z pozoru zupełnie niezależne od siebie wątki i postaci. „Fall From Grace” sprawi, że będziesz chciał więcej.

„Library Journal”

Upór Rakera prowadzi go do odkrycia mrocznych sekretów i sprowadza na niego niebezpieczeństwo. Prowadzone przez niego śledztwo to fascynujące źródło wiedzy o okolicznościach związanych z zaginięciami osób i tropach, jakie zostawiają. To pasjonujące puzzle, doprawione niejednoznaczną postacią samego Rakera.

Booklist

Daje do myślenia… Jak zauważa Raker na początku tej mrocznej podróży, ludzie bardzo pragną prawdy. Dopóki jej nie poznają.

„Publishers Weekly”

Weaver wyciągnął kolejnego królika z kapelusza.

„Crime Fiction Lover”

Niemalże filmowe tempo akcji oraz wielka wrażliwość na losy bohaterów opowiadanych historii…

„The Boston Globe”

Weaver stał się jednym z najbardziej uznanych, bestsellerowych autorów thrillerów w kraju. W pełni zasłużenie. Przekonaj się sam.

„Daily Mail”


FRAGMENT POWIEŚCI:

1978

Potrzebowali godziny, aby dojechać do plaży w niewielkiej zatoczce w kształcie podkowy na południowym krańcu hrabstwa. Ojciec chciał się tam znaleźć wcześnie, aby uniknąć walki o miejsce na malutkim parkingu, a także dlatego, że ktoś z ich wioski powiedział mu, że jest tam pięć miejsc – schowanych pod potężnym trzydziestometrowym urwiskiem – które przez cały dzień pozostają w cieniu. Kiedy dotarli do celu i zobaczyli, że dwa z nich są jeszcze wolne, ojciec wystukał triumfalny rytm na kierownicy hillmana avengera i zaczął pogwizdywać. Jego żona, która siedziała obok, szeroko się uśmiechnęła.

– Chyba możemy uznać, że jesteś zadowolony.

– Za wcześnie na lody?

Przewróciła oczami.

– Dopiero co zjedliśmy śniadanie.

– To było ponad godzinę temu – rzucił żartem. Kiedy za¬parkował i wyłączył silnik, obejrzał się na tylne siedzenie. Jego syn klęczał, z palcami przyciśniętymi do szyby, i wyglą¬dał na zatoczkę. – Co o tym myślisz, synku?

– Można się tutaj wspinać po skałach, tato?

Ojciec się roześmiał.

– Tak, można się wspinać.

Właśnie trwał odpływ i cofające się fale pozostawiły za szkło, była częściowo zamknięta w łagodnym półkolu zatocz¬ki, którą z otwartym morzem łączył kanał. Gdy chłopiec tam patrzył, miał wrażenie, że widzi bezkresny świat. Podekscy¬towany, pomógł tacie zanieść na plażę dwa leżaki i jedzenie, potem wrócił po wiaderko i łopatkę i pobiegł w stronę wody. Matka zawołała za nim, aby zbytnio się nie oddalał, a on od-krzyknął, że dobrze. Podczas gdy ojciec przygotowywał ich stanowisko, matka obserwowała chłopca, którego ślady wiodły aż do brzegu.

– Ależ on wyrósł – powiedziała.

– Ma dopiero osiem lat, Marie.

– Wiem. – Zamilkła, obserwując, jak chłopiec zanurza sto¬pę w wodzie. – Ale czy nie uważasz, że czas pędzi jak szalo¬ny? Mam wrażenie, że zaledwie wczoraj położne podały mi go po raz pierwszy. A teraz tylko na niego popatrz.

– Fajny chłopak.

– Wiem. Nie o to mi chodzi. Po prostu… zanim się obej¬rzymy, ożeni się i sam będzie miał dzieci. Może nawet tu nie zostanie.

– Oczywiście, że zostanie.

– Tutaj nie ma dla niego zbyt wielu możliwości, Tom.

– O czym ty mówisz? Przejmie firmę po mnie.

– Mówi, że tego nie chce.

– Ma dopiero osiem lat. – Tom stanął za plecami żony i ob¬jął ją w pasie. – Nie wie, czego chce. Ja w jego wieku pragną¬łem zostać astronautą.

– Po prostu nie chciałabym, żeby o nas zapomniał.

Pocałował żonę w policzek.

– Nie zapomni o swojej starej matce.

Chłopiec odwrócił się w ich stronę i pomachał do niej.

– Mamo! – zawołał. – Mamo, chodź i zobacz.

– Widzisz? – dodał ojciec. – Mówiłem ci.

Marie ponownie się uśmiechnęła, pocałowała męża w po¬liczek i ruszyła w stronę syna, który stał po łydki w wodzie i wskazywał coś na skraju zatoczki. Początkowo nie widziała, co przyciągnęło jego uwagę, ale w końcu zobaczyła na wo¬dach kanału samotny kształt, niczym opuszczony, dryfujący statek.

Wyspa.

Usiłowała zapomnieć, jak blisko od niej się znajdują.

– Co się stało, kochanie?

Ale już wiedziała. Wyspa wystawała ponad powierzchnię wody jak płetwa, skalisty odłamek oddalony od brzegu o czterysta metrów, niezgrabny, potrzaskany, złowrogi. Nawet z tej odległości, pomimo światła odbijającego się od wody i prażącego słońca, było w niej coś mrocznego; historie, które miała do opowiedzenia, i wspomnienia, które wolałaby wymazać.

Kobieta instynktownie położyła dłoń na ramieniu syna.

– Co to za miejsce, mamo? – spytał chłopiec.

Patrzyła w stronę kanału, zastanawiając się, co ma odpo¬wiedzieć.

– Mamo?

– To… To jest…

– No co? – dopytywał się chłopiec. – Co to takiego?

W końcu powoli, odruchowo, przygarnęła go do siebie.

– To złe miejsce, kochanie. Bardzo złe miejsce.

2013

Dom, którego adres otrzymałem, stał przy stacji rozrządowej w Pimlico. Dwupiętrowy budynek z żółtej cegły znajdował się w odległości czterystu metrów na południe od dworca Victoria, niemal nad brzegiem Tamizy. Nie było na nim żadnej tabliczki, a w oknach panowała ciemność, co sugerowało, że jest opustoszały. Jednak nie był. Gdy podszedłem bliżej, zauważyłem, że drewniane drzwi zostały niedawno pomalowane na bladoniebiesko, a na ścianie zamontowano kamerę monitoringu skierowaną na wejście. W ścianie obok drzwi widniała klawiatura domofonu. Zadzwoniłem.

W miejscu, gdzie stałem, rzekę niemal całkowicie przesłaniały rdzewiejące żelazne przęsła mostu kolejowego, jednak między nimi dostrzegłem powolną procesję statków wycieczkowych przecinających wodę. Zbliżało się Boże Narodzenie, więc okna wszystkich jednostek były przystrojone migającymi światełkami, a niektórzy z turystów – nie zważając na zimowy chłód – stali na pokładach, ubrani w czapki Świętego Mikołaja. Poza tym poranek wydawał się dziwnie cichy i szary, jakby miasto zapadło w sen zimowy.

Po kilku sekundach domofon zabrzęczał i drzwi odskoczy¬ły od futryny. Za nimi znajdował się krótki korytarz z wypolerowaną dębową posadzką i dużym, łukowato sklepionym oknem, przez które wpadało światło rozlewające się po ścianach i suficie. Wszystko było pomalowane taką samą farbą w kolorze złamanej bieli, nie licząc dwojga niebieskich drzwi na końcu korytarza oraz marmurowego kontuaru po prawej stronie, za którym siedziała elegancko ubrana dwudziestokilkulatka.

– Pan Raker?

Kiwnąłem głową.

– Udało się pani zgadnąć?

Uśmiechnęła się, sięgnęła pod blat i wyjęła rejestr gości.

– Miałam pana oczekiwać mniej więcej o tej godzinie – odrzekła i położyła pióro wieczne na wierzchu. – Poproszę o datę i podpis, a potem wskażę panu, dokąd ma pan iść.

Wpisałem się do rejestru.

– Dzisiaj jest dwunasty grudnia, prawda?

– Zgadza się. – Kiedy skończyłem, skinęła ręką w stronę pierwszych niebieskich drzwi. – Tam znajdzie pan nasze sale konferencyjne. Pańska to Dickens. Potem może pan skorzy¬stać z naszego zaplecza. W piwnicy mamy bar, a za tamtymi drzwiami jest restauracja. Podajemy posiłki od dwunastej do szesnastej, ale żeby pana obsłużono, musi panu towarzyszyć któryś z naszych członków.

– Rozumiem.

– Czy mogę panu jeszcze czymś służyć, panie Raker?

– Nie, to chyba wystarczy.

Przeszedłem przez pierwsze niebieskie drzwi.

Wzdłuż kolejnego korytarza znajdowało się ośmioro drzwi, po czworo z każdej strony. Wszystkie były zamknięte i opa¬trzone mosiężnymi plakietkami, na których widniały nazwi¬ska brytyjskich pisarzy. Dickens był czwarty po lewej. Gdy się zbliżyłem, usłyszałem odgłosy rozmowy w jednej z sal. W po-zostałych panowała całkowita cisza. Zapukałem dwukrotnie do Dickensa.

– Proszę wejść.

Sala konferencyjna była niewielka, ale doskonała: dębowa posadzka, ściany w kolorze czekolady, trzyipółmetrowy stół oraz sięgające od sufitu do podłogi okna, które wychodziły na idealny ogród. Ponad nim dostrzegłem most kolejowy, ale gdyby nie to, łatwo można by zapomnieć, że budynek otaczają obiekty przemysłowe i drogi.

– Panie Raker.

Inspektor Melanie Craw wstała ze swojego miejsca u szczytu stołu, pozostawiając laptopa i zamkniętą tekturową teczkę, i podeszła się ze mną przywitać. Podaliśmy sobie dłonie, po czym zamknęła drzwi i gestem zaprosiła mnie do stołu. Zdjąłem marynarkę i usiadłem.

– Napije się pan czegoś? – spytała.

– Może wody. Dziękuję.

Craw miała czterdzieści kilka lat, szczupłą sylwetkę, krótką, praktyczną fryzurę i zimne, nieodgadnione spojrzenie. Żadnej biżuterii, nie licząc obrączki ślubnej. Nigdy nie nosiła spódnic, wyłącznie spodnie, zawsze w takich samych stonowanych kolorach. Była spokojna i zrównoważona, trudna do rozszyfrowania, ale niepozbawiona uczuć. Doskonale rozumiała ludzi i ich pobudki. Nigdy nie współpracowaliśmy, dochodziło między nami jedynie do uszczypliwych, często gorzkich konfrontacji, ale mimo wszystko ją podziwiałem. Nie miałem pojęcia, czy odwzajemnia to uczucie.

Kiedy podeszła do szafki w rogu, na której stały dzbanek z mrożoną wodą i kilka szklanek, zapadła między nami krótka, niezręczna cisza.

Może to wcale nie było takie dziwne. Zarabiam na życie odnajdywaniem zaginionych osób i przy okazji swojej pracy wszedłem raz Craw w paradę, gdy była starszym oficerem dochodzeniowym w sprawie, która niemal kosztowała mnie życie. Przez człowieka, którego oboje staraliśmy się dopaść, zostałem ugodzony nożem w pierś i pozostawiony na śmierć w mroku cmentarza. Dzięki mojemu szczęściu albo przeznaczeniu, bądź odrobinie jednego i drugiego, ktoś mnie znalazł i spędziłem miesiąc, przykuty do szpitalnego łóżka, a następ¬nie kolejne cztery na dochodzeniu do siebie w domu odziedziczonym po rodzicach, na południu Devon.

Potem zastanawiałem się, czy jeszcze kiedykolwiek chcę wrócić do Londynu.

Ostatecznie zrobiłem to, nie tylko dlatego, że w mieście miałem więcej zleceń, ale także dlatego, że gdy ustąpił fizyczny ból, musiałem się jeszcze zmierzyć ze wspomnieniami tego, co mnie spotkało – a te wspomnienia były właśnie tu¬taj. Kiedy inspektor podała mi szklankę wody, pomyślałem, że – po tych osiemnastu miesiącach – Melanie Craw również jest inną osobą. Moje życie się zmieniło. Niemożliwe, aby jej pozostało takie samo.

– Dziękuję, że pan przyszedł – odezwała się. – Najwyraź¬niej nie miał pan problemów, żeby do nas trafić.

– Z zewnątrz budynek wygląda na opuszczony.

Uśmiechnęła się i usiadła.

– Pewnie dlatego tak się ludziom podoba.

– Jest pani członkiem?

– Dzięki mężowi. Takie miejsca… to raczej domena m꿬czyzn. Nie do końca to rozumiem, ale przychodzenie tutaj sprawia mu mnóstwo radości. Chętnie wykorzystuję to miej¬sce do takich spotkań.

– To znaczy jakich?

– Chciałabym zlecić panu pewne zadanie.

Dostrzegła zaskoczenie na mojej twarzy i pokiwała gło¬wą, jakby chciała dodać mi otuchy, po czym pchnęła teczkę w moją stronę.

Zerknąłem na nią, a następnie podniosłem wzrok na Craw.

– Chcę, aby pan kogoś znalazł.

Tym razem ja się uśmiechnąłem. Od dawna zdarzało mi się wchodzić w drogę funkcjonariuszom Scotland Yardu, wlicza¬jąc Craw, oczywiście nieumyślnie i bez żadnej satysfakcji, ale jedynie przy okazji wykonywania swojej pracy. Uznawałem to za skutek uboczny. Wykonywałem tę pracę nie po to, aby zdobywać przyjaciół, tylko po to, by odnajdywać zaginione osoby.

– Nie sądzę, aby policja zaakceptowała ten pomysł – od¬rzekłem.

– Ma pan całkowitą rację.

– Więc co tutaj robię?

– To nie jest zlecenie od policji.

Przyjrzałem się jej podejrzliwie, niepewny jej zamiarów. Myśl, że Craw mogłaby mnie prosić o pomoc – nawet jeśli upływ czasu zatarł wspomnienia o naszym ostatnim spotkaniu – wydawała mi się niemal nieprzyzwoita. Nie zrobiłaby czegoś takiego, nawet pod groźbą pistoletu. Jednak jej twarz ani drgnęła. Nic nie wskazywało, aby Craw żartowała.

Dlatego otworzyłem teczkę.

Ze zdjęcia przypiętego zszywaczem do pierwszej strony akt dotyczących zaginionej osoby popatrzył na mnie mężczyzna po sześćdziesiątce. Siedział na skraju skały gdzieś na wrzosowisku, a za nim rozpościerała się ogromna zielona dolina. Wyglądało na to, że zdjęcie zostało przycięte: przy jednej krawędzi widać było zarys drugiej osoby, a na dole kadru zauważyłem krzywiznę plecaka. Mężczyzna nazywał się Leonard Franks.

Zaginął trzeciego marca.

Sześćdziesiąt dwa lata, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, siwe włosy i niebieskie oczy – jednak wiedziałem, że ten opis nie pomoże mi go znaleźć. Kiedy ludzie zrywają z normalnym życiem, szybko się zmieniają: niekiedy z własnej woli, a niekiedy pod przymusem. Zresztą przeważnie po tak długim czasie większość zaginionych już o sobie nie decyduje, bo gniją w jakiejś dziurze i czekają, by ich odnaleziono. Chociaż ze względu na rodziny, z którymi pracuję, wychodzę z założenia, że ofiara żyje, Franks zniknął dziewięć miesięcy temu, a po ta¬kim czasie wygląd zaginionej osoby nie jest już istotny. Liczy się jej sposób myślenia. Jej odejście. Przyczyny zniknięcia. Jej ostateczny los.

Popatrzyłem na adres.

– Mieszkał w Postbridge?

– Tak, mniej więcej półtora kilometra na północ.

To w samym sercu Dartmoor, niecałe sześćdziesiąt kilometrów od wioski, w której się wychowałem. Ale z jego papierów wynikało, że urodził się w Londynie i spędził w tym mieście całe życie.

– Przeprowadził się do Devon, kiedy przeszedł na emeryturę?

Skinęła głową.

– Dwa lata temu.

Zacząłem przeglądać zawartość teczki i teraz zobaczyłem, że Franks był policjantem i przeszedł na emeryturę w wieku sześćdziesięciu lat, jako szef wydziału zabójstw i poważnych przestępstw. To było wysokie stanowisko, a on zbierał znakomite noty za swoją pracę. Według dokumentów, złożył wniosek o emeryturę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, po trzydziestu latach służby, ale wtedy zastępca komendanta głównego poprosił go, aby jeszcze został.

– W jakich okolicznościach zaginął? – spytałem.

– Razem z żoną mieszkali w czymś w rodzaju starej myśliwskiej chaty – powiedziała Craw. – Do budynku przylega z boku szopa na drewno, a z tyłu szopa na narzędzia. To właściwie wszystko. Miejsce na uboczu. Do najbliższych sąsiadów jest około półtora kilometra, ze wszystkich stron są wrzosowiska i panuje taka cisza, że da się usłyszeć nadjeżdżający samochód pięć minut przed jego pojawieniem się w zasięgu wzroku.

Popatrzyła na zdjęcie Franksa leżące na stole.

– Pewnego późnego popołudnia siedzieli we dwoje przy kominku. Ogień zaczął przygasać, więc ona poprosiła go, aby przyniósł drewno. Był początek marca i wciąż było dosyć zimno, zwłaszcza na wrzosowiskach. Postawiła czajnik na ogniu i ukroiła dla nich po kawałku ciasta, a on wyszedł do szopy. Robił to już setki razy; szopa na drewno znajduje się dosłownie na skraju werandy, niecałe trzy metry od drzwi frontowych. – Zamilkła i spojrzała na mnie. – Tylko że tym razem nie wrócił.

Zmarszczyłem czoło.

– Wyszedł do szopy i nie wrócił?

– Zgadza się.

– To dokąd poszedł?

Wzruszyła ramionami.

– Żona wyszła go poszukać?

– Tak.

– Ale go nie znalazła?

– Nie było ciemno, więc mogła dobrze rozejrzeć się na wszystkie strony. Nie zauważyła żadnych samochodów. Żadnych ludzi. Byli sami. Zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu.

Opuściłem wzrok na zdjęcie Franksa, a gdy przyglądałem się jego twarzy, nagle zwróciłem na coś uwagę. Dostrzegłem podobieństwo.

– Kim on jest? – spytałem.

– Nazywa się Leonard Franks.

– Nie, pytam, kim jest dla pani.

Przez chwilę milczała, nie odrywając oczu od zdjęcia, z dłońmi opartymi na blacie.

– To mój ojciec – odpowiedziała cicho.

*

Craw całkowicie znieruchomiała.

– Tata powinien był przejść na emeryturę w wieku pięć¬dziesięciu pięciu lat, tak jak chciał, ale zaproponowali mu dużo pieniędzy za pozostanie w pracy, a sądzę też, że w głębi duszy bał się, że będzie się nudził na emeryturze. Nie znał życia poza policją. Ona była całym jego światem. Dlatego przyjął propozycję i zdecydował się na kolejne pięć lat służby. – Popatrzyła na mnie, początkowo beznamiętnie, ale potem wzruszyła ramionami i domyśliłem się po jej minie, że uważała decyzję Franksa za błędną. – Po osiemnastu miesiącach zaczął żałować. Nie zamierzał się wycofać, bo nie miał w zwyczaju zostawiać ludzi na lodzie, ale stopniowo znienawidził Londyn. W ostatnich latach narzekał na wszystko: na nieustanny zgiełk, mieszkanie nad innymi ludźmi, ścisk w metrze, politykę władz miasta. Odliczał dni do sześćdziesiątki, aż w końcu razem z mamą zwinęli manatki i wyprowadzili się.

– Dlaczego wybrali Devon?

Znów wzruszyła ramionami.

– Zawsze uwielbiali to miejsce.

– Nie ma tam pani innej rodziny?

– Nie. – Przebiegła palcem wzdłuż krawędzi swojego laptopa, na chwilę pogrążając się we wspomnieniach. Jej rysy złagodniały, zapewne gdy pomyślała o ojcu, jednak potem przez jej twarz przemknął grymas cierpienia. – Mniej więcej rok temu tata nawiązał znajomość z gościem, który nieco wcześniej za¬mieszkał razem z żoną w ich wiosce, niejakim Derekiem Cortezem. Zaprzyjaźnili się i okazało się, że Derek Cortez też kiedyś był gliną: przez wiele lat dowodził wydziałem dochodzeniowym. Powiedział tacie, że również przeszedł na emeryturę, ale wciąż współpracuje z CCRU jako konsultant.

Widziała po mojej minie, że znam ten skrót, oznaczający jednostkę zajmującą się powtórnym rozpatrywaniem nieroz¬wiązanych zabójstw.

Ostygłych tropów.

– Cortez przeglądał dokumentację, przekazywał policji swoje ekspertyzy i w ten sposób trochę sobie dorabiał – kontynuowała Craw. – Wszystko całkowicie legalnie, tak samo robimy u nas. – Przesunęła dłonie w stronę szklanki z wodą. Przyciągnęła ją do siebie, ale się nie napiła. – Zapewne domyśla się pan, co było potem. Cortez powiedział, że może porozmawiać ze swoim człowiekiem w policji w Devon i Kornwalii i znaleźć podobną fuchę dla taty. Tata zapewne by odmówił, ponieważ dwa lata wcześniej odszedł ze służby i cieszył się emeryturą, ale razem z mamą musieli gruntownie wyremon¬tować kuchnię, więc nie zamierzali odrzucać propozycji zaro¬bienia dodatkowych pieniędzy. Poza tym praca nad ostygły¬mi tropami nie wiązała się z żadną presją. Tata wiedział, że policja ucieszy się z wszelkich nowych ustaleń, a rolę jego biura będzie pełniła weranda. Dlatego oznajmił Cortezowi, że przyjmie kilka spraw i jeśli pójdą mu dobrze, zdecyduje się na dalszą współpracę. Jeśli nie, nikt nie będzie miał pretensji.

Nachyliłem się i zanotowałem parę informacji.

Kiedy przyszedłem, było tu chłodno, ale teraz zaczynało się ocieplać, a klimatyzacja na ścianie łagodnie brzęczała.

– Co było dalej?

Nie odpowiedziała, wpatrzona w przestrzeń pomiędzy nami. Nagle przypomniałem sobie, jak półtora roku wcześniej siedzieliśmy razem w domu zabójcy. Teraz tamta chwila się powtarzała, przeżywaliśmy ją na nowo, tyle że siedząc po przeciwnych stronach. Jeśli czegoś to dowodzi, to tego, że między ludźmi rodzą się więzi, a ich losy trwale się ze sobą łączą.

– Zanim przeszedł na emeryturę, przepracował w londyń¬skiej policji trzydzieści pięć lat – powiedziała, splatając palce na blacie. – Mnie właśnie upłynął dziewiętnasty rok służby. Jednak, o dziwo, nigdy nie rozmawialiśmy o pracy. Obojgu nam to odpowiadało: tata nigdy nie przynosił swoich spraw do domu, ponieważ pragnął wyraźnie oddzielić życie domowe z mamą od życia zawodowego, a ja nie chciałam, aby ktokol¬wiek w policji oskarżał mnie, że jestem przez niego wyjąt¬kowo traktowana. Właśnie dlatego wstąpiłam do policji nie pod nazwiskiem Franks. Craw to panieńskie nazwisko mojej mamy. Tak było lepiej. Nigdy nie oczekiwałam ani nie pragnꬳam żadnych specjalnych względów. Wszystko osiągnęłam sama, bez pomocy taty i jego nazwiska. – Zamilkła, patrząc na mnie. Mięśnie jej twarzy napięły się, jakby usiłowała powścią¬gnąć emocje. – Ale potem coś się zmieniło. W dniu jego sześć¬dziesiątych drugich urodzin, dwudziestego trzeciego lutego, zabraliśmy z mężem dzieci i pojechaliśmy odwiedzić tatę, a on zaczął mi opowiadać o pewnej sprawie, którą przyjął.

– Co to była za sprawa?

– Wspomniał o konsultacjach, które załatwił mu Cortez. Rozmawialiśmy tylko we dwoje. Bill, mój mąż, był na gó¬rze; mama i dzieci już spały. Zaskoczyło mnie, że postano¬wił wziąć to zlecenie, ale jeszcze bardziej się zdziwiłam, że w ogóle porusza taki temat. Jak już mówiłam, zanim przeszedł na emeryturę, nigdy nie rozmawialiśmy o jego pracy, a teraz tata od razu zaczął mi opowiadać o sprawie, którą się zajmo-wał. – Zerknęła na zdjęcie ojca. – Z jakiegoś powodu nie da¬wała mu ona spokoju.

Natychmiast dostrzegłem podtekst: Franks przez trzydzie¬ści pięć lat pracował w Metropolitalnej Służbie Policyjnej, do¬wodził wydziałem zabójstw, widział wszystko, całą krzywdę, jaką ludzie wyrządzają innym, cały mrok – a jednak dopiero ta sprawa wyprowadziła go z równowagi. Każdy glina czegoś takiego doświadcza i nie zawsze dotyczy to spraw, które są najstraszniejsze albo wzbudzają największy gniew. Czasami wyróżnia je coś innego.

– W jaki sposób nie dawała mu spokoju?

Drgnęła na dźwięk mojego głosu; moje pytanie wyrwało ją z głębokiego zamyślenia. W końcu się otrząsnęła, częściowo odzyskując swój zwykły spokój.

– Właśnie w tym problem. Nie udało mi się wydobyć z nie¬go szczegółów. Nie wspomniał o ofierze, jeśli w ogóle jakaś była. Nie podawał konkretów, nie wymieniał nazwisk. Po pro¬stu przyznał, że ta sprawa go dręczy. Rozmawialiśmy o niej może przez minutę, ale to i tak trwało dłużej niż wszystkie nasze dotychczasowe rozmowy o jego pracy.

– Czyli nie podał żadnych szczegółów?

Pokręciła głową.

– Na pewno niczego pani nie pamięta?

Skrzywiła się.

– Musi pan zrozumieć, że tata nie otwiera się przed ludźmi tak, jak robią to inni. Dla niego otwarciem się przede mną było to, że w ogóle wspomniał, że pracuje nad jakąś sprawą. I dziw¬nie na mnie popatrzył. Nie ujawniał szczegółów żadnych spraw, nad jakimi pracował przez trzydzieści pięć lat służby.

Zamilkła sfrustrowana. Przez chwilę sądziłem, że jednak uzna nasze spotkanie za zły pomysł, ale tylko skrzyżowała ręce na piersiach i odchyliła się na krześle.

– Tak czy owak, z jego słów wynikało, że ta sprawa ma jakiś związek z dochodzeniem, które kiedyś prowadził w po¬licji. Nie od razu mi to zdradził, ale takie odniosłam wrażenie. Mówił o niej tak, jakby już ją znał. A kiedy próbowałam wy¬ciągnąć z niego coś więcej, zmienił temat, jakby to nie miało znaczenia. To nie treść naszej rozmowy była najważniejsza, raczej… – Urwała, kołysząc głową na boki, usiłując znaleźć właściwe słowa. Przeczesała włosy dłonią. – Istotniejszy był ton jego głosu i… smutek, który w nim wyczułam. Odkąd tata zniknął, najlepiej pamiętam właśnie, jak wyglądał tamtego dnia, a nie słowa, które wypowiadał.

– Pojechała pani się z nim spotkać w dniu jego urodzin, dwudziestego trzeciego lutego, a osiem dni później, trzeciego marca, pani ojciec zaginął?

Skinęła głową.

– Tak.

– Czy ma pani dokumentację sprawy, nad którą pracował?

– Nie.

– Nie było jej w domu?

– Nie. To była pierwsza rzecz, której szukałam, kiedy mama zadzwoniła i powiedziała mi, że tata zaginął. Pojecha¬łam tam i wywróciłam wszystko do góry nogami, usiłując zna¬leźć te dokumenty.

– Mógł je trzymać gdzieś indziej?

– Niewykluczone. Ale dlaczego miałby to robić?

Oboje znaliśmy odpowiedź. Jednak pewna jej cząstka nie chciała myśleć o tym, że informacje znajdujące się w tamtych dokumentach wystarczyły, aby Franks wyszedł do szopy i nie wrócił. Istniało wiele powodów, dla których mógł trzymać do¬kumenty w innym miejscu, z dala od domu: ze względu na żonę, własne zdrowie psychiczne albo bezpieczeństwo. Może te dokumenty stanowiły zagrożenie. Albo ich zawartość tak go przytłaczała i niepokoiła, że nie potrafił sobie z tym poradzić.

Ale czy to mogło wystarczyć, aby po prostu wyszedł z domu i odwrócił się plecami do swojego życia, zostawiając żonę, córkę i wnuki? Trudno mi było w to uwierzyć, biorąc pod uwagę jego trzydziestopięcioletnią służbę w policji. Nie znałem go jednak, więc na razie nie mogłem tego wykluczyć.

Każdy ma jakieś granice wytrzymałości.

Popatrzyłem na Craw.

– Czy poza tym wydawało się pani, że z ojcem jest wszyst¬ko w porządku? Nic innego pani nie zaniepokoiło? Matka ni¬gdy nie wspominała, że ojciec zachowuje się dziwnie?

– Chodzi panu o to, czy nie miał skłonności samobójczych?

Nie atakowała mnie wprost, ale wyraźnie dawała mi do zro¬zumienia: „Już szłam tą drogą, już się nad tym zastanawiałam i odpowiedź brzmi: nie”.

– Ludzie, którzy postanawiają zniknąć, nie zawsze mają skłonności samobójcze – odparłem. – Czasami robią to, aby zacząć od nowa, uciec przed swoim życiem.

– Tata taki nie był.

– Czasami robią to dla dobra rodziny.

– Co dobrego wynikło z tego dla mamy?

– Właśnie w tym cały problem: nie wiemy, co zawierały dokumenty. Może to było bezinteresowne działanie. Może pani ojciec czuł, że odchodząc, wystawia was na mniejsze ry¬zyko.

Nic nie odpowiedziała, ale najwyraźniej jej nie przekona¬łem. Rozumiałem jej frustrację i wątpliwości, jakie wzbudzała w niej myśl, że ojciec mógł odejść z własnej woli – jednak wiedziała lepiej niż ktokolwiek inny, że należy rozpatrzyć każdą możliwość.

– Nie mieli problemów finansowych?

– Radzili sobie. Tata podjął się tych konsultacji, żeby sfi¬nansować remont kuchni, ale i tak byłoby ich na niego stać. Po trzydziestu pięciu latach służby miał wysoką emeryturę.

– Dobrze się między nimi układało?

– Tak.

– Powiedzieliby pani, gdyby było inaczej?

– Wszystko było dobrze – oświadczyła, kładąc rozczapie¬rzone dłonie na blacie; jej obrączka cicho stuknęła o fornir.

– Rozumiem – odrzekłem. – Ale czy powiedzieliby pani, gdyby mieli problemy?

Przez jej twarz przemknął uśmiech, gdy uświadomiła sobie, że teraz to ona jest przesłuchiwana.

– Mama tak. Tata był bardziej skryty. Wszystko chował w sobie.

Brzmi znajomo, pomyślałem. – Zupełnie jak Craw.

– Ma pani rodzeństwo?

– Brata. Carla.

– Gdzie mieszka?

– Osiem lat temu poznał dziewczynę z Australii i w dwa tysiące dziesiątym przeprowadził się do Sydney. Mogę umó¬wić się z nim na rozmowę przez Skype’a – zaproponowała, ale oboje wiedzieliśmy, że skoro jest na drugim końcu świata, to raczej o niczym nie wie, a tym bardziej nie jest w tę sprawę zamieszany. Jakby na potwierdzenie tego Craw dodała: – Nie był w Wielkiej Brytanii od czasu wyjazdu.

– No dobrze. Kto przygotował dla pani akta ojca?

– Po tym, jak mama do mnie zadzwoniła, zawiozłam ją do komisariatu w Newton Abbot. Sprawą zajął się niejaki Reed. Iain Reed. – Przerwała i patrzyła, jak zapisuję to nazwisko, a w pokoju było tak cicho, że słyszałem skrobanie długopisu o papier. – Wydawał się bystry… obiecał, że ze wszystkimi porozmawia. Ale dwa tygodnie później zadzwonił do mnie i stało się jasne, że poszukiwania utknęły w martwym punkcie. Zdjęli odciski palców w domu, pobrali próbkę DNA, sprawdzili samochód taty, przepytali jego znajomych, Dereka Corteza, każdego, kto mógł mieć jakikolwiek związek z tą sprawą, ale niczego się nie dowiedzieli. Dlatego zaczęłam sama rozmawiać z ludźmi. Najpierw z Cortezem.

– Jakie zrobił na pani wrażenie?

– Byłam obłożona pracą, więc nie mogłam go zawlec do pokoju przesłuchań, aby wydusić z niego prawdę. Musiałam polegać na intuicji. Ale wydał mi się w porządku. To prosto¬linijny, staroświecki glina, który zapewne przez całą służbę ani razu nie nadstawił karku. Wątpię, aby był w cokolwiek za¬mieszany, nie licząc tego, że to on naraił tatę policji z Devon i Kornwalii.

– Cortez wiedział, co było w tamtych dokumentach?

– Nie. Powiedział, że nigdy nie miał wglądu w akta spraw, które wysyłano tacie. Tak to nie działa. Tylko tata mógł się z nimi zapoznawać.

– Sądzi pani, że to prawda?

– Myślę, że tak. Zadanie Corteza polegało na przekaza¬niu adresu taty i poleceniu go swojemu kontaktowi z CCRU, a później ludzie z CCRU zgłaszali się już bezpośrednio do taty.

– Kto był kontaktem pani ojca w CCRU?

– Inspektor Gavin Clark.

– Rozmawiała z nim pani?

– Tak. Różni się od Corteza, jest bardziej służbistą… pew¬nie dlatego, że wciąż pracuje w policji. Na początku nie powie¬działam mu, czym się zajmuję, ale kiedy zaczął mnie zbywać, odwołałam się do naszej „niebieskiej krwi”. „Okaż mi solidar¬ność. Jedziemy na tym samym wózku”. W końcu uległ. – Przez chwilę miałem wrażenie, że Craw trochę straciła ducha walki. – Okazało się, że Clark nie przekazał tacie ani jednej sprawy.

To mnie zaskoczyło.

– Co takiego?

– Cortez polecił tatę Clarkowi. Ten porozmawiał z tatą przez telefon, a także otrzymał dobrą opinię o nim ze Scotland Yardu. Powiedział mi, że bardzo chciał skorzystać z doświadczenia taty, ale musiał zaczekać na załatwienie wszystkich formalności, zanim przesłałby tacie jakąkolwiek dokumentację.

– Chwileczkę, czyli pani ojciec wcale nie pracował nad sprawą dla CCRU?

– Nie.

– Uważa pani, że Clark kłamie?

– Nie, Clark nie kłamie, Cortez również nie, a tata także raczej by mnie nie okłamał. Jakkolwiek ta sprawa do niego trafiła, była autentyczna.

– Sądzi pani, że inna stara sprawa przypadkiem wylądowała na jego biurku w tym samym momencie, w którym zgodził się pomagać CCRU? Że dostał inne dokumenty od innego policjanta, który jakimś cudem dowiedział się o jego gotowości do pracy, i to wszystko pod nosem Clarka?

Zapewne dostrzegła wyraz niedowierzania na mojej twarzy, ale nie zbiło jej to z tropu.

– Nie sądzę, aby te materiały wysłał mu ktoś inny z CCRU. To pewnie nie była ich dokumentacja. Prawdę mówiąc, nie jestem pewna, czy w ogóle wysłał je ktoś z policji.

– A więc kto?

– Mógł to być jakiś cywil.

– Cywil, który miał dostęp do kartoteki policyjnej?

– Może to wcale nie były oficjalne dokumenty.

W końcu Craw nie wspominała, że Franks dysponował dokumentacją policyjną, mówiła tylko, że badał jakiś ostygły trop. Jednak czułem, że to naciągana teoria. Jeśli nie Clark przekazał mu zlecenie, musiał to być ktoś, kto wiedział, że Franks jest otwarty na współpracę, kto zgłosił się do niego w tym samym czasie i miał wystarczający autorytet, by skusić go do porzucenia emerytury. Nawet pomijając niezwykłą zbieżność czasu, jaki cywil mógłby wywrzeć na niego taki wpływ?

Na razie zostawiłem ten trop i wróciłem do akt sprawy za¬ginięcia Franksa.

– Czyli kiedy tamten lokalny glina, Reed, utknął w mar¬twym punkcie, postanowiła pani sama rozpocząć poszuki¬wania?

Z jej twarzy przez chwilę dało się wyczytać poczucie po¬rażki.

– Owszem. Ale każdy przypadek przeglądania policyjnych baz danych jest monitorowany i odnotowywany. Kiedy po zaginięciu taty wróciłam do biura, wezwał mnie mój przełożony. Wyjaśniłam mu, co się stało, a on zgodził się dać mi urlop, ale przede wszystkim powiedział: „Wydrukuj akta ojca, jeśli jeszcze tego nie zrobiłaś. Zachowaj kopię, ale więcej nie korzystaj ze źródeł policyjnych”. Nie mam do niego pretensji. Zrobiłabym to samo. Rozkojarzony policjant z osobistą misją jest niebezpieczny.

– I po prostu zakończyła pani poszukiwania?

– Nie. Rozmawiałam z każdą osobą, z którą kontaktował się sierżant Reed, przepytałam całą wioskę, sprawdzając, czy ktoś czegoś nie widział, przeszukałam dom rodziców, zbada¬łam ich finanse, prześwietliłam całe ich życie… choć w więk¬szości musiałam to robić na odległość. Próbowałam jeździć do Devon, ale wszystko zależało od moich dyżurów w pracy i spraw, które lądowały na moim biurku. Kiedy nie mogłam dotrzeć na miejsce, kontaktowałam się z Reedem, i tak to trwało, aż w końcu, mniej więcej miesiąc temu, stało się jasne, że poszukiwania taty nie przyniosły żadnych rezultatów. Gdy przed trzema tygodniami pojechałam do Devon i popatrzyłam w twarz mamy, nagle zrozumiałam: za rok, dwa, pięć, dziesięć lat wciąż będziemy tkwili w tym samym miejscu. – Podniosła na mnie wzrok. – Zanim kazano mi się wycofać, gruntownie przeszukałam bazę danych, ale niczego nie znalazłam. Niczego. Dotarłam do kresu drogi i nie wiedziałam już, co dalej robić. Dlatego zebrałam wszystko, co miałam, a jak pan widzi po zawartości tej teczki, nie jest tego wiele, po czym zadzwoniłam do pana.

– Dlaczego akurat do mnie?

– Jak to?

Uśmiechnąłem się, ponieważ rozumiała, o co mi chodzi.

– Półtora roku temu zapowiedziała pani, że uczyni celem swojego życia posłanie mnie za kratki.

Pokiwała głową.

– Mnóstwo byłych policjantów zostało prywatnymi detektywami. Mogłam któregoś z nich poprosić o pomoc. Ale to zbyt osobista sprawa dla Scotland Yardu. Potrzebuję koznam… – Urwała, zastanawiając się, jak dobrać słowa. Wyczuwałem, do czego zmierza: poszukiwania Leonarda Franksa prowadzono do tej pory ściśle według zasad, teraz przy¬szedł czas na zmianę podejścia. – Niekoniecznie zgadzam się z pańskimi metodami pracy i jako funkcjonariuszka policji nie mogę ich popierać. Jednak jako cywil i jako córka dotarłam do punktu, w którym jest mi wszystko jedno. Potrafi pan odnaj¬dywać zaginione osoby, dobrze pan zna Devon i, niezależnie od pańskich metod, jest pan skuteczny oraz zależy panu na ludziach. Właśnie tego mi teraz potrzeba.

Zacząłem ponownie przeglądać akta. Zgłoszenie zaginię¬cia było jedynym oficjalnym dokumentem; całą resztę Craw zgromadziła samodzielnie. Kiedy natrafiłem na rachunki telefoniczne Franksa, spytałem:

– Co się stało z komórką pani ojca?

– Zostawił ją w domu.

– A portfel?

Wiedziałem, co odpowie, zanim jeszcze się odezwała.

– Tak samo.

Kolejne ślepe zaułki, w jakie zapędziła się przez ostatnie dziewięć miesięcy.

– Ta teczka zawiera wszystkie informacje, jakie pani posiada?

– Wszystkie.

Zatrzymała na mnie wzrok, a ja miałem wrażenie, że czytam jej w myślach. Zaangażowała mnie w tę sprawę, ale teraz zastanawia się, czy postąpiła słusznie.

– Nie mogę panu udostępnić żadnych źródeł policyjnych – odezwała się po chwili. – Jeśli będzie pan musiał się ze mną skontaktować, proszę dzwonić pod mój prywatny numer, nie do biura. Nie chcę wiedzieć, co pan robi, jak pan zdobywa informacje ani z kim pan rozmawia. Pragnę jedynie dowiedzieć się, co spotkało mojego ojca.

– Czy pani matka wciąż mieszka w Devon?

– Nie. – Craw pokręciła głową. – Zamieszkała ze mną.

– Tutaj w Londynie?

– Ich dom zaczął się jej wydawać za cichy, za duży, zbyt niepokojący, więc dwa tygodnie temu pomogłam jej przenieść się tutaj. Czułam, że nie mam wyjścia. Wystawiłyśmy dom w Dartmoor na sprzedaż; teraz staramy się znaleźć dla mamy coś w mieście.

– Będę musiał z nią porozmawiać.

Wskazała głową w stronę teczki.

– Na końcu jest lista numerów, wliczając komórkę mamy. Ona wie, że dzisiaj się z panem spotkałam, ale proszę dać mi znać, jeśli pojawią się jakieś kłopoty. Najlepiej, jak nie będzie mnie przy tej rozmowie. Z pewnością się pan ze mną zgodzi.

Pokiwałem głową, jeszcze bardziej szanując Craw za jej decyzję: wycofując się z tej sprawy, zapewne postępowała wbrew swoim rodzinnym uczuciom i wbrew zawodowej intuicji. Jednak tak należało postąpić, a ona była na tyle przytomna, że to rozumiała. Gdyby krążyła wokół tej sprawy, starałaby się na nią wpłynąć, choćby nieświadomie. Poprosiła mnie o pomoc, więc ją otrzyma, ale nie na jej warunkach i bez przyjmowania wniosków, które już sama wyciągnęła.

– A pani dzieci i mąż? – spytałem.

– To znaczy?

– Warto z nimi porozmawiać?

– Może pan to zrobić, jeśli pan chce, ale sądzę, że to strata czasu. Tamtego wieczoru na werandzie, gdy tata wspomniał mi o tej sprawie, nie było z nami nikogo więcej, a kiedy po jego zaginięciu pojechałam do Dartmoor, Bill został w Londynie, z dziewczynkami. Oczywiście mogę zgromadzić ich wszystkich w domu, aby pan z nimi porozmawiał, ale na pewno więcej o tacie powiedzą panu policjanci, z którymi przepracował trzydzieści pięć lat. A jeśli chce się pan dowiedzieć, co naprawdę wydarzyło się w dniu jego zniknięcia i jak wyglądało jego życie w ostatnich dniach, to jest tylko jedna osoba, z którą warto porozmawiać.

– Pani mama.

Kiwnęła głową.

– W porządku. Jeszcze jedno. Ludzie będą pytali, dla kogo pracuję. Rozumiem, że zależy pani na dyskrecji… dostrzegam potencjalne zagrożenia… ale jeśli mam wydobyć z nich informacje, muszę im podać jakieś nazwisko. Tak będzie łatwiej. Jak pani chce to rozegrać?

– Proszę mówić, że pracuje pan dla mojej mamy.

– A ona będzie o tym wiedziała?

– Tak.

– Dobrze. Jak ma na imię?

– Ellie.

Zapisałem to w notatniku.

– Będę panią informował na bieżąco.

– Dziękuję – powiedziała, choć na jej twarzy nie zauważyłem wdzięczności; przez chwilę pozwoliła sobie na szczerość, ale teraz znów się przede mną zamknęła.

Kiedy wstałem, wyciągnęła dłoń.

– Proszę mi przekazywać wszystko, czego się pan dowie, choćby uznawał to pan za nieistotne. – Znów zamilkła, a przez jej twarz przemknęło coś, co u kogoś innego można by wziąć za słabość. – Tata zniknął dwieście osiemdziesiąt cztery dni temu, więc pogodziłam się z każdym scenariuszem, jaki przy¬chodzi panu do głowy. Po prostu chcę poznać prawdę.

Nie odezwałem się na to ani słowem.

Ponieważ wiedziałem, że każdy chce znać prawdę, dopóki jej nie pozna.

o autorze:

Tim Weaver - twórca postaci Davida Rakera, prywatnego detektywa specjalizującego się w poszukiwaniu zaginionych – dziennikarz (jako „wolny strzelec” współpracował z wieloma dziennikami i czasopismami, m.in. „The Guardian” i „Sports Illustrated”, pisując o filmach, telewizji, sporcie i grach komputerowych), miłośnik twórczości Lee Childa i Michaela Connelly’ego, nowy wielki talent brytyjskiego kryminału. O Davidzie Rekerze napisał jak dotąd sześć powieści.

źródło: materiały prasowe wydawnictwa Albatros