#

Ciężar wagi lekkiej.

Mówi się, że oliwa sprawiedliwa zawsze na wierzch wypływa. Mówi się też, że prawda boli, zwłaszcza gdy jest niewygodna. Te dwa stare dogmaty uderzą w pewną rodzinę, fundując jej iście grecką tragedię. „Było zadawać tyle pytań?”, zdaje się zwracać do bohaterów swojej powieści Tim Weaver, którego piąta książka "Bardzo złe miejsce" właśnie trafiła do polskich księgarń. Jednak jego „lajtowe” traktowanie sprawy jest tylko pozorne. Bo przecież, mimo że prawda okazuje się piętrowa, a każde z jej pięter coraz straszliwsze, to finalnie zauważymy, że autorowi nie brak ani empatii, ani cierpliwości, ani delikatności w podejściu do wrażliwej istoty ludzkiej duszy.

Główny bohater "Bardzo złego miejsca", David Raker, to były dziennikarz, który zajmuje się odnajdywaniem zaginionych osób. Tym razem (używam tego sformułowania, gdyż pozostałe cztery powieści Weavera to zarazem poprzednie części cyklu o Rakerze) zwraca się do niego z prośbą ostatnia osoba, którą podejrzewałby, że kiedykolwiek o cokolwiek go poprosi. Jest nią policjantka Melanie Craw, z którą tak charakterologicznie, jak i zawodowo nigdy nie było mu po drodze, przeciwnie – ich znajomość można by określić, delikatnie mówiąc, jako nabrzmiałą konfliktami. Ojciec kobiety, emerytowany policjant wydziału zabójstw, znika jak kamfora. Pewnego dnia wychodzi po przygotowane wcześniej za drzwiami drewno do kominka i już nie wraca. Na domiar sprawa jest o tyle niezwykła, że zaginiony mieszkał wraz z żoną na kompletnym odludziu, więc odchodząc, odjeżdżając czy będąc uprowadzanym – byłby widoczny wśród płaskiego terenu z dużej odległości. Dziewięciomiesięczne poszukiwania policji spełzają na niczym. Raker, posługujący się niekoniecznie zgodnymi z prawem technikami poszukiwawczymi, wydaje się ostatnią szansą na to, że Craw kiedykolwiek jeszcze zobaczy ojca. Żywego lub martwego.

Pytanie, jakie z pewnością zada sobie uważny odbiorca po lekturze "Bardzo złego miejsca", brzmi: czy gdyby Melanie znała finał dochodzenia, wszczęłaby poszukiwania ojca? Moralność i uczciwość z pewnością by jej to nakazywały, ale czy gra jest warta świeczki?

To jakie cierpienia jej i innym swoim postaciom funduje Weaver są doprawdy wstrząsające. I mam tu na myśli wydarzenia, które mogą doprowadzić do utraty zdrowia nie tylko fizycznego, ale przede wszystkim psychicznego. Każdy jeden bohater, którego dotyczyć będzie śledztwo prowadzone przez Rakera, ucierpi tak bardzo, że chyba tylko ponadprzeciętnie empatyczny czytelnik będzie w stanie należycie ocenić ten ciężar. Lata kłamstw, toksycznych układów i niesłusznych decyzji dotkną wszystkich, którzy staną na drodze do prawdy.

Celowo kładę nacisk na ciężar problematyki fabularnej w "Bardzo złym miejscu", co nie znaczy, że cokolwiek chcę koloryzować. Przeciwnie. Idąc w grę słów, określiłabym powieść Weavera jako odmalowaną wyłącznie ciemnymi, niepokojącymi barwami, nad którymi góruje wyczerpująco opisana mroczna siedziba nieczynnego szpitala psychiatrycznego Bethlehem, częściowo, jak sądzę, wzorowana na autentycznej brytyjskiej placówce z XIV w. Co ciekawe jednak, nie nazwałabym "Bardzo złego miejsca" pozycją ciężką czy przeznaczoną wyłącznie dla czytelników o mocnych nerwach. Autor, jakby chcąc zrównoważyć wagę poruszanych przez siebie problemów, stawia na krótkie rozdziały i nieudziwnione narracje pierwszo- i trzecioosobową, które sprawiają, że powieść czyta się szybko i bez większych zgrzytów. Z jednej strony Weaver opanował do perfekcji narracyjną klarowność, nie czyniąc jej zarazem przyciężką czy przesadnie łopatologiczą (co wcale nie jest takie łatwe, biorąc pod uwagę skomplikowaną intrygę i układanie jej sobie po raz kolejny i kolejny w głowie przez Rakera, nawet jeśli ten jest nadnaturalnie domyślny), z drugiej natomiast – wykonał solidną rzemieślniczą robotę, która bynajmniej nie rości sobie praw do literackiego artyzmu. Są autorzy, których czyta się dla samego ich stylu, choćby napisali instrukcję obsługi suszarki do włosów. Natomiast "Bardzo złe miejsce czyta" się głównie dla fabuły. A tej autor nie poskąpił ani dramatycznych zwrotów akcji, ani zwielokrotnionej gry pozorów, nie wspominając o finalnym twiście, który obraca całość o 180 stopni.

"Bardzo złe miejsce", stanowi dobrze wyważoną mieszankę mrocznego kryminału i krwawego thrillera z elementami sensacji. W powieści znalazło się miejsce zarówno dla „detektywnych” analiz podsuwanych tropów, potworów w ludzkiej skórze, jak i pełnych napięcia momentów z bronią w roli głównej. A główny bohater, co odnotowałam z ulgą, chociaż ma za sobą ciężkie przeżycia, bynajmniej nie jest trawiony przez żaden nałóg czy demony z traumatycznej przeszłości, jak to często bywa w kryminałach z psychologicznym zacięciem. I już czeka na niego nowe zadanie. Jakie? To zdradzi ostatnie zdanie powieści. Swoją drogą niezły patent, który utwierdza mnie w przekonaniu, że Tim Weaver jest zawodowcem.

Paulina Stoparek