#

Zgadnij kto

Chris McGeorge

​Mocny kryminalny początek września – już wkrótce znakomita powieść „Zgadnij kto” w oryginalnej konwencji escape roomu.

Rok 1993. Jedenastoletni Morgan Sheppard rozwiązuje zagadkę śmierci nauczyciela matematyki. Mimo że wyglądała na samobójstwo, Sheppard nie daje się zwieść pozorom i znajduje mordercę.

Okrzyknięty małoletnim detektywem kilkanaście lat później prowadzi bijący rekordy popularności program telewizyjny „Detektyw z sąsiedztwa”, w którym na żywo, na oczach publiczności, rozstrzyga o winie i niewinności zaproszonych osób, uwikłanych w rozmaite sprawy większego bądź mniejszego kalibru.

Dwadzieścia pięć lat po pamiętnych wydarzeniach z dzieciństwa Sheppard wraz z piątką na pozór przypadkowych osób budzi się w zamkniętym na klucz pokoju hotelowym. W łazience znajdują zwłoki. W tych niewyjaśnionych i szokujących okolicznościach otrzymuje ultimatum: ma tylko trzy godziny na rozwiązanie zagadki, kto jest mordercą. Jeśli mu się nie uda, wszyscy zginą.

Minuty mijają. Atmosfera się zagęszcza. Wybuchają kłótnie, padają wzajemne oskarżenia, szerzy się panika. Sheppard, nie rozumiejąc, o co w tym wszystkim chodzi, i walcząc ze swoimi ograniczeniami, uzależnieniami oraz niechęcią otaczających go osób, rozpaczliwie poszukuje rozwiązania zagadki. Będzie musiał cofnąć się do czasów dzieciństwa i zmierzyć z duchami przeszłości.

„Zgadnij kto” Chrisa McGeorge’a zaprasza czytelnika do zanurzenia się w klaustrofobicznej atmosferze ograniczonej przestrzeni, w której znajduje się trup, morderca i niewinne osoby. Książkę czyta się zapartym tchem do ostatniej strony.

źródło: materiały prasowe wydawnictwa


Recenzja

Fragment do poczytania:


Przekład: Michał Jóźwiak


Zanim udaje mi się wrócić, szkoła pustoszeje. Zawsze kiedy czegoś zapominałem, mama powtarzała mi, że jestem za bardzo roztrzepany, chociaż ani razu nie wyjaśniła, co ma przez to na myśli. Moje roztrzepanie w każdym razie znów dało o sobie znać. Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy tylko zajrzałem do torby, w połowie drogi do domu. Zostawiłem go w pracowni matematycznej. Mój zeszyt. A w nim zadanie domowe na jutro. Wróciłem po niego, bo nie chcę zawieść pana Jefferiesa.

Zależy mi, żeby nie zwracać na siebie uwagi, więc przekradam się pod główne wejście przez boisko. Szkoła po zmierzchu – kiedy uczniowie rozejdą się do domów – ma w sobie coś złowieszczego. Zwykle jest tu głośno i ruchliwie. Teraz jednak wewnątrz panuje cisza, a dźwięk moich kroków brzmi jak stąpanie słonia i niesie się po korytarzu. Nie zauważam nikogo poza mężczyzną w zielonym kombinezonie, który poleruje podłogę stołówki tą dziwną maszyną. Wygląda, jakby był najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem na świecie. Tata mówi, że jeśli nie będę się uczył, też tak skończę. Jest mi żal tego faceta, a potem robi się mi przykro, bo to nieładnie myśleć o innych z politowaniem.

Przyśpieszam kroku i docieram pod pracownię matematyczną. Drzwi są uchylone. Mama wpoiła mi zasady dobrego wychowania, więc i tak pukam. Drzwi wydają pisk kojarzący się z mysim i otwierają się szerzej.

Nie zauważam go od razu. Skrzydło drzwi blokują rozrzucone po podłodze papiery i zeszyty z ćwiczeniami. Rozpoznaję jeden z nich i podnoszę. Mój. Pan Jefferies zebrał je na koniec lekcji.

Zdaję sobie sprawę, że coś jest bardzo nie w porządku i unoszę wzrok w jego stronę. W stronę nauczyciela matematyki, pana Jefferiesa. Mojego nauczyciela matematyki. Mojego przyjaciela. Zwisa pośrodku sali na pasku zaciśniętym wokół szyi. Jego twarz ma dziwny kolor, a wybałuszone oczy nadają mu wygląd postaci z kreskówki.

Którą nie jest. Jest prawdziwy. A mi zabiera nieprzyzwoicie dużo czasu, by zdać sobie sprawę, na co patrzę. O wiele za dużo, by pojąć, że to nie jest chory żart.

Że mam przed oczami pana Jefferiesa.

Który nie żyje.

Po chwili zaczynam krzyczeć.


1

Dwadzieścia pięć lat później…

Ostry, pulsujący dźwięk. Wwiercający się w jego mózg. Kiedy skupił na nim uwagę, oddzielił się od tła. Dzwonienie. W głowie albo… gdzieś indziej, w miejscu z pewnością innym niż to.

Drrryń, drrryń, drrryń.

Drrryń, drrryń, drrryń.

Dźwięk nie był złudzeniem. Dochodził z boku.

Otworzył oczy. Wszystko rozmyte. Ciemno. Co się dzieje? Słyszy ciężki oddech – chwilę dłużej niż powinno zajmuje mu zdanie sobie sprawy, że to jego własny. Zmysły wracają do życia opornie, migają niczym jarzeniówki na szpitalnym korytarzu. A potem, tak, wyczuwa ruch klatki piersiowej, w górę i w dół, i ciąg powietrza w nosie. Czuje, że to chyba za mało. Otwiera usta, żeby zaczerpnąć więcej, i odkrywa, że są piekielnie wyschnięte. Bada językiem ściany więzienia z papieru ściernego.

Zrobiło się cicho? Nie, wciąż dociera do niego drrryń, drrryń, drrryń. Przyzwyczaił się po prostu. Telefon.

Spróbował poruszyć rękami i odkrył, że nie może. Znajdowały się nad jego głową, a w ich leniwym mrowieniu kryła się groźba nadchodzącego odrętwienia. Wyczuwał wokół obu nadgarstków pierścień zimna, coś chłodnego i mocnego. Metal? Tak, takie miał wrażenie. Metal wokół nadgarstków… kajdanki? Spróbował poruszyć zwiotczałymi dłońmi, żeby wybadać, do czego były przymocowane. Rura albo pręt biegnący wzdłuż jego pleców. Jest do niego przykuty?

Obie ręce bolały go w łokciach. Wygięły się pod nienaturalnym kątem, kiedy spróbował poruszyć ciałem. Był usadzony plecami do tego… czegoś. Ale na czymś miękkim; odniósł wrażenie, że jego obecny dyskomfort wynika z tego, że trochę się osunął. Pół siedział, pół leżał. Nie była to wygodna pozycja.

Docisnął plecy do pręta, naparł na podłoże i odepchnął się w górę. Jedna stopa ślizgała się bezskutecznie (miał na sobie buty do garnituru, powinien o tym pamiętać), ale wystarczyło, żeby trochę się podnieść. Dosunął pośladki do pręta i zdjął ciężar z ramion. Kiedy jego umysł przestał skupiać się na bólu, otaczające go rozmazane kształty zaczęły nabierać ostrości.

Przedmioty po jego lewej stronie – najbliższe – ujawniły się jako pierwsze. Dostrzegł stół – pomiędzy tym, na czym siedział, a białą ścianą. Na blacie, oświetlony przez stojącą obok lampę, czarny cylinder z wyświetlaczem, a na nim czerwone, pulsujące cyfry: 03:00:00. Zegar. Trzecia? Nie – kiedy się przyjrzał, zwrócił uwagę, że czas stoi w miejscu.

Od skupiania wzroku na świetle rozbolały go oczy, przez co zdał sobie sprawę, że w pokoju jest dość ciemno. Odruchowo zamrugał, żeby rozproszyć plamy w polu widzenia, i wpatrzył się w białą ścianę. Wisiał na niej oprawiony obraz. Pole kukurydzy, a za nim w oddali wiejski dom. Ale to nie krajobraz przyciągnął jego uwagę, lecz to, że dom płonął. Jęzory czerwonej farby lizały błękitne niebo, a na pierwszym planie uśmiechał się schematycznie przedstawiony strach na wróble. Im dłużej się w niego wpatrywał, tym silniejsze odnosił wrażenie, że uśmiech stracha na wróble się poszerza.

Coś nieokreślonego w wyglądzie obrazu sprawiło, że poczuł się nieswojo i odwrócił wzrok. Przed sobą miał nogi i stopy – czarne spodnie, czarne buty – wyciągnięte na dużym łóżku. Puchata kołdra zsunęła się, odsłaniając prześcieradło, które zmiął nogami, kiedy próbował się podnieść. Dookoła leżało kilka rozrzuconych ozdobnych poduszek.

Uniósł wzrok i ukazała mu się znajoma scena. Znajoma dla każdego. Biurko, nieduży płaski telewizor, elektryczny czajnik, misa pełna saszetek z kawą i herbatą, ustawione pionowo menu w skórzanej oprawie. Na końcu dostrzegł telefon. Daleko, poza swoim zasięgiem. Poruszył nieznacznie głową – na lewo od biurka widniało wejście do garderoby, na prawo okno. Przez zasunięte zasłony wsączało się widmo światła.

Widok nie do pomylenia z żadnym innym. Pokój hotelowy. A on był przykuty do łóżka.

I nic się nie zgadzało.

Trzy ostre dźwięki wwiercające się w jego mózg.

Drrryń, drrryń, drrryń.

Nic się nie zgadzało.


2

Nie potrafił powiedzieć, jak długo siedział bez ruchu, przysłuchując się dzwonkowi telefonu. I wieczność, i najkrótszą chwilę. W końcu jednak pojawił się nowy dźwięk. Głos. Kobiecy. Jakby syntetyczny.

 – Dzień dobry, panie Sheppard. Witamy w znakomitym hotelu Great. Od sześćdziesięciu lat z dumą zapewniamy wygodę i szeroki wachlarz niepowtarzalnych usług, z których będzie pan mógł skorzystać w obrębie naszego luksusowego budynku. Aby uzyskać informacje na temat menu śniadaniowego, proszę wcisnąć jeden, aby dowiedzieć się więcej o niedawno odnowionej siłowni i salonie spa, proszę wcisnąć dwa, w celu zamówienia usług do pokoju, na przykład wczesnej pobudki, proszę wcisnąć trzy…

Panie Sheppard? Cóż, przynajmniej posłużyli się jego nazwiskiem. Znali jego nazwisko? Czyżby znów…?

 – …aby zasięgnąć informacji na temat występów na żywo w strefie barowej, proszę wcisnąć cztery…

Za dużo wypił? Pozwolił sobie na zbyt wiele? Po dwudziestu latach picia, używania i używania połączonego z piciem zaczął sobie wyobrażać, że pojęcie przesady go nie dotyczy. Ale zdarzyło mu się kilka takich wpadek. Urwanie filmu tak monumentalne, że budził się w miejscu, którego nie poznawał. Rollercoaster fugi dysocjacyjnej, na który sam kupił bilet.

 – … aby zasięgnąć informacji na temat miejscowych atrakcji, rezerwacji biletów i usług komunikacyjnych, proszę wcisnąć pięć…

Pamiętał jednak uczucia, które towarzyszyły tym sytuacjom. To było coś innego.

Bo…

Wiedział, że nie jest tam. Tam, gdzie był… poprzednio? Gdzie… ostatnie, co pamiętał. Teraz, w pokoju hotelowym, a wtedy… na obrzeżach jego pamięci tańczyła jakaś postać. Kobieta.

Przełknął suchość i potarł językiem zęby. Coś na nich było. Zszarzały, stęchły posmak wina połączonego z czymś chemicznym.

 – … w celu wcześniejszego wymeldowania się, proszę wcisnąć sześć, w celu ponownego odtworzenia listy opcji, proszę wcisnąć siedem.

Coś się nie zgadzało. Nie powinien tu być.

A telefon… telefon zamilkł. Z jakiegoś powodu poczuł się gorzej, nie słysząc głosu kobiety. Czy póki on ją słyszał, ona słyszała jego? To przecież automat, skarcił się w myślach. Ale połączenie wciąż mogło być aktywne. Warto spróbować.

 – W celu ponownego odtworzenia listy opcji, proszę wcisnąć siedem.

Spróbował znów poruszyć dłońmi, żeby odzyskać w nich czucie. Kilka razy szybko zacisnął pięści. A kiedy poczuł, że w miarę panuje nad swoimi ruchami, napiął plecy i szybkim ruchem nadgarstków uderzył w rurę łańcuchem spinającym kajdanki. Brzęk był głośny, ale najwyraźniej nie dość. Marnujesz czas. To tylko automat.

 – W celu ponownego odtworzenia listy opcji, proszę wcisnąć siedem.

Rozwarł usta. Wargi miał sklejone tak, jakby nie poruszał nimi od lat. Nie miał pojęcia, co chce powiedzieć, ale i tak spróbował. Z jego gardła wydostało się ochrypłe stęknięcie.

 – W celu ponownego odtworzenia listy opcji, proszę wcisnąć siedem.

Cisza.

Jeszcze raz otworzył usta. To, co wydobyło się spomiędzy nich, przypominało słowo „proszę”. To tylko automat. Nadal za cicho.

Cisza.

A potem głos w telefonie się zaśmiał. Jednak nie automat.

 – Dobra, panie Sheppard, zrobimy tak, jak pan sobie życzy. Ale niedługo będzie pan musiał zacząć się odzywać. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, co pan zrobi.

Co? Nie zdążył przemyśleć słów, które usłyszał, bo wytrącił go z równowagi przerażający dźwięk. Tępy sygnał wolnej linii telefonicznej. Kobieta się rozłączyła.

Spróbował się uspokoić – serce dudniło mu w klatce piersiowej. To się nie działo naprawdę. Nie mogłoby… I może się nie działo. Może to był tylko jakiś zły sen albo nowy rodzaj przykrego tripu. Ostatnio ładował w siebie naprawdę sporo. Ale im dłużej się zastanawiał, tym trudniej mu było w to uwierzyć.

Nie czuł się jak we śnie.

Ktoś przyjdzie. Na pewno. Przecież w hotelu musieli wiedzieć, że tu jest. Ktoś z obsługi musiał go widzieć. No i z pewnością do łóżka nie przykuł się sam, więc…

Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, co pan zrobi.

Jaki był sens tej rozmowy? Na tym polegał kłopot z telefonami – mogłeś zasadniczo udawać kogokolwiek chciałeś i nie dało się ocenić, czy kłamiesz. Po co ta kobieta robot do niego dzwoniła? Nie mógł dosięgnąć słuchawki. Czyli to mogła być ona – osoba, która przykuła go kajdankami do łóżka. Która wciągnęła go w jakąś chorą grę. A jeśli nie należała do obsługi, istniała możliwość, że nikt nie przyjdzie go uwolnić.

Nie. To był hotel. Ktoś na pewno się pojawi, prędzej czy później.

Zamknął oczy. Postarał się opanować oddech na ­tyle, by wsłuchać się w odgłosy dochodzące spoza pokoju. Odgłos kroków, szum kółek walizki. Ale niczego nie słyszał. Panowała cisza.

Tyle że wcale nie.

Zanim usłyszał, poczuł to. Zjeżyły mu się włosy na karku. A chwilę później znów, na granicy słyszenia – odgłos oddechu.

Nie był sam.

Copyright for Polish edition © Insignis Media, Kraków 2018