#

​„Każda książka jest dziełem autora, który nam się w nim w pewnym stopniu odsłania”

wywiad z Olgierdem Hurką

„Znamię” przebojem weszło do finałowej szóstki tegorocznego Konkursu o Grand Prix Festiwalu Kryminalna Warszawa. O wątpliwościach przed wydaniem debiutanckiej powieści, roli kursów pisania, książkach przyszłości i o tym, czy każdy człowiek ma swoją cenę z Olgierdem Hurką, autorem tego niezwykle dojrzałego debiutu rozmawiała Ewa Suchoń.

Ewa Suchoń: Gratuluję znakomitego debiutu! Jakie to uczucie, gdy pierwsza książka zbiera tak przychylne recenzje? Czy po ponad roku poziom endorfin nadal się utrzymuje? Wciąż dużo się dzieje wokół Pańskiej powieści – najpierw Nagroda Specjalna im. Janiny Paradowskiej na MFK we Wrocławiu, niedawno nominacja i ostatecznie miejsce w finałowej szóstce Konkursu o Grand Prix Festiwalu Kryminalna Warszawa.

Olgierd Hurka: Mam wciąż wrażenie, jakby ta otoczka pewnego rodzaju sukcesu nie dotyczyła mojej książki. Przyznam się, że przed wysłaniem „Znamienia” do wydawnictw, długo zastanawiałem się, czy nie skryć się za pseudonimem. Myślałem sobie: a jeśli książka okaże się niewypałem? Chodziło mi zwłaszcza o jakość literacką, mniej o szeroki odzew czytelniczy, bo na ten, zdając sobie sprawę z realiów rynkowych, przy debiucie nie liczyłem. Mail od mojego wydawcy z gratulacjami w związku z wejściem „Znamienia” do długiej listy kandydatów do Nagrody Wielkiego Kalibru, wprowadził mnie w stan głębokiego niedowierzania. Kilkanaście dni później odebrałem telefon od dyrektora MFK z zaproszeniem do Wrocławia na galę finałową festiwalu. Wracałem akurat z zakupów. Zadumany minąłem skręt do domu i ocknąłem się dwie wsie dalej (śmiech).

Ogromnie cieszę się z pozytywnych recenzji i wyróżnień, które zebrała moja pierwsza powieść i jednocześnie jest we mnie niepokój, czy następna książka również znajdzie uznanie czytelników i recenzentów. Czyli, wracając do Pani pytania, tak, jest sporo endorfin, ale też niemało kortyzolu (śmiech).

E.S.: Wiemy więc, jak jest teraz, ale wróćmy do początku Pana pisarskiej drogi. Jak zrodziła się w Panu potrzeba pisania? Czy to trochę taki powrót do przeszłości? Miał Pan przecież w planach polonistykę, a to już tylko pokrewny obszar...

O.H.: Powrót do korzeni raczej niż przeszłości. Pierwsze pisarskie próby podjąłem w liceum. Nie mogę już sobie przypomnieć, dlaczego ostatecznie nie poszedłem na polonistykę, ale mam przeczucie, że to była dobra decyzja. Skończyłem studia ekonomiczne, w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku rozpocząłem karierę w międzynarodowej korporacji. Z różnych powodów nie był to dla mnie dobry czas na zajmowanie się działalnością literacką. Pisało się dużo, ale trochę jakby innych rzeczy (śmiech). Jednak zbierałem doświadczenia, wciąż sporo czytałem, od czasu do czasu odzywała się tęsknota za pisaniem. Prowadziłem dziennik, a właściwie „nieregularnik”, w którym notowałem obserwacje, wrażenia, pomysły. I tak którejś sierpniowej niedzieli kilka lat temu postanowiłem coś z tym zrobić. Uznałem, że właściwą drogą będzie rozpoczęcie od kursu kreatywnego pisania. Zapisałem się i… dalej jakoś poszło (śmiech).

E.S.: "Nieregularnik" – muszę to zapamiętać ;-) A skąd taki wybór gatunku? Choć "Znamię" to powieść na pograniczu kilku gatunków, ale jednak zaklasyfikowana na półkę "kryminał, sensacja, thriller"

O.H.: Wątek sensacyjny, kryminalny stanowi oś fabuły „Znamienia”. Powieść spełnia wymagania gatunku, zawiera obowiązkowe dla tego typu literatury sceny, postacie, na ogół trzyma się konwencji. Starałem się jednak – duża część czytelników to dostrzegła i doceniła - wyjść poza schemat, przez który rozumiem obowiązującą sztampę. Proszę mnie dobrze zrozumieć – nie mam nic przeciwko tworzeniu i konsumowaniu dla rozrywki literatury pisanej według ściśle określonego wzorca. Pracując nad „Znamieniem”, chciałem mieć jednak trochę frajdy (śmiech). Powieść znalazła wydawcę, dotarła do grona czytelników, zebrała dobre recenzje, zdobyła nagrodę – czyli opłaciło się pójść trochę pod prąd.

E.S. : Jak bliscy zareagowali na Pańską decyzję o napisaniu książki? Kto był pierwszym czytelnikiem powieści? Czy były jakieś "ingerencje" w pierwotną wersję?

O.H. : Decyzja o napisaniu książki nie była dla bliskich zaskoczeniem. Chyba się spodziewali, że kiedyś musi to nastąpić (śmiech).

Pierwsze fragmenty powieści prezentowałem na forum kursów kreatywnego pisania, w których uczestniczyłem. Dostałem tam pierwszą porcję wartościowej krytyki. Powieścią w pierwszej wersji podzieliłem się z wąskim gronem przyjaciół, z których największy udział w nadaniu jej ostatecznego kształtu miał Michał Paweł Urbaniak. Nie tylko przeczytał i zgłosił świetne uwagi, ale też nieustannie motywował do dalszej pracy.

W kontekście uwag do pierwszych wersji powieści nie mówiłbym o ingerencjach, bo odpowiedzialność za decyzje twórcze zawsze spoczywa na autorze. Uwzględniłem niektóre zastrzeżenia, inne zdecydowałem się na własne ryzyko pominąć.

E.S.: Czytałam kiedyś, że literatura kryminalna jest zewnętrzna wobec pisarza, jego odczuć i emocji. Pamiętam, że jako czytelniczka kryminałów i thrillerów byłam oburzona. Od zawsze wydawało mi się, że w każdym dziele jego twórca zostawia cząstkę siebie... A co Pan o tym sądzi?

O.H.: Myślę, że każdą aktywność można wykonywać z sercem albo na zimno, ale nie o to tutaj chodzi. Nawet jeśli w kontekście prozy gatunkowej mówimy o rzemiośle, a nie działalności artystycznej, to przecież każda książka jest dziełem autora, który nam się w nim w pewnym stopniu odsłania. Świat przedstawiony, bohaterowie, dialogi, styl – to wszystko jest zawsze „czyjeś”, nie może zrodzić się w pustce. Nie sądzę, żeby dało się napisać książkę nie czerpiąc ani trochę z własnych lub cudzych doświadczeń, emocji, wyobrażeń, nawiązań - często nieświadomych - do tego, co się kiedyś zobaczyło, przeczytało. Książki pozbawione indywidualnych kontekstów twórczych być może powstaną, jeśli do ich produkcji uda się zaprząc sztuczną inteligencję. Sądzę, że będą śmiertelnie nudne.

E.S.: Z notki o autorze wiemy, że jest Pan wielkim miłośnikiem literatury, więc grzechem byłoby nie zapytać o to, po jakich pisarzy sięga Pan najczęściej. Poszperałam troszkę i wiem, że ostatnio w walizce znalazły się książki Thomasa Bernharda, Yukio Mishimy i Pawła Huelle. Same wielkie nazwiska i doskonała proza.

O.H.: Nie mam jakiegoś szczególnego klucza, wciąż odkrywam nowych autorów - nowych dla mnie, niekoniecznie dla świata (śmiech). Zazwyczaj polega to na tym, że dostaję książkę w prezencie, zainteresuje mnie opis na jakimś blogu literackim albo ktoś poleci mi pozycję, która go poruszyła. Z biegiem lat wraz z nabieraniem doświadczenia czytelniczego stałem się bardziej wybredny w doborze lektur – lata lecą, a tyle jest jeszcze do przeczytania. Czasami podążam tropami. Tak było w przypadku Johna le Carré, którego książki bardzo polubiłem. Przeczytałem w jakimś felietonie, że duży wpływ na jego twórczość miał Graham Green, więc sięgnąłem po książki Greena. Potem z kolei dowiedziałem się, że Green zawdzięczał dużo Conradowi, więc nastąpił etap zaznajamiania się z tym wspaniałym, choć nieco już zapomnianym autorem.

Bardzo lubię esej literacki i dobry reportaż. Literaturę piękną przeplatam pozycjami bardziej rozrywkowymi. Z kryminałów lubię sięgnąć po Christie, z naszych autorów cenię sobie na przykład Krajewskiego, Czubaja, Górskiego.

E.S.: Podróże rozwijają, kształcą i są jednym z najlepszych rodzajów inwestycji w siebie, a Pan związku z pracą zawodową sporo podróżuje. Podzieli się Pan z czytelnikami jakimiś ciekawymi historiami?

O.H.: Cóż, podróże służbowe to raczej nie awanturnicze ekspedycje. Dokonywane odkrycia dotyczą głównie reakcji organizmu na jet lag (śmiech). Jednak nawet taka podróż daje szansę na uchwycenie nieoczywistego motywu, rysu postaci, ciekawego miejsca, okoliczności. Wszystko może stać się literackim materiałem. Pamiętam, jak w Houston zostałem uwięziony w hotelu przez tropikalną burzę. Imelda okazała się bodaj piątą najbardziej deszczową burzą w historii USA. Błyskawiczna powódź sparaliżowała miasto, zamknięto lotnisko, odwołano wszystkie loty. Wraz z kilkudziesięcioma osobami siedziałem w hallu, wpatrując się w ekran telewizora, z którego płynęły coraz bardziej dramatyczne doniesienia. Wraz z zapadającym wieczorem miasto i część stanu Teksas pogrążała się w chaosie. Kiedy do wszystkich dotarło, że nie ma najmniejszych szans na wydostanie się, bo nawet przejście na drugą stronę ulicy wymagałoby brnięcia po pas w wodzie, zapanował nastrój zbliżającego się końca świata. Nie widziałem, żeby ktoś się modlił, za to większość ludzi udała się do hotelowego baru. Nieznani sobie ludzie łączyli się w grupki, opowiadali swoje historie, z każdą godziną narastało poczucie wspólnoty. Nazajutrz przy recepcji widziałem wiele twarzy oznaczonych piętnem nocy spędzonej tak, jakby dzień miał już nie nadejść.

E.S.: Wróćmy do przyczyny naszej rozmowy, czyli do "Znamienia". Osadził Pan fabułę w dość hermetycznym środowisku. Czytając powieść odniosłam wrażenie, że zna Pan je "od podszewki". Jak wyglądał research ? Czy może to tylko i wyłącznie wynik Pańskiego doświadczenia zawodowego? Czy wszystkie opisane wydarzenia są tylko wytworem Pańskiej wyobraźni, czy może inspirowane prawdziwymi historiami? A postaci? Nikt się nie rozpozna i nie obrazi? ;-)

O.H.: Nie potrzebowałem zaznajamiać się ze środowiskiem prawników, ponieważ miałem z nim styczność przez wiele lat w pracy zawodowej. Musiałem za to poświęcić nieco wysiłku na weryfikację mojej wiedzy na temat zaplecza pracy policji. Wiem, każdy świetnie się na tym zna, bo przeczytał wiele kryminałów. Ja też, ale nie chciałem bazować jedynie na swoich wyobrażeniach. Miałem szczęście, bo w jednej z firm, w której kiedyś pracowałem, poznałem pierwowzór powieściowego Horodyńskiego. Chętnie dzielił się ze mną doświadczeniami w trakcie spotkań przy herbacie i serniku w jednej z warszawskich cukierni. Fabuła „Znamienia” jest całkowicie fikcyjna. Ktoś z branży przy lekturze książki mógłby na zasadzie dalekich skojarzeń przypomnieć sobie głośne swego czasu wrogie przejęcie W. Kruka przez Vistulę & Wólczankę – to chyba jedyna inspiracja, do jakiej mógłbym się przyznać. Co do bohaterów – nie zauważyłem, żeby ktoś przestał się do mnie odzywać, nie dostaję pogróżek, więc chyba udało się nie nadepnąć nikomu na odcisk. Wydało mi się za to zabawne i budujące, kiedy kilka osób wyraziło przekonanie, że właśnie ona czy on stanowili dla mnie inspirację przy tworzeniu konkretnych postaci. Nie wyprowadziłem z błędu, ale w tych przypadkach musiał zadziałać odwrotny mechanizm – to oni zidentyfikowali się z postaciami.

E.S.: Zaskakuje kreacja głównego bohatera. Człowieka złamanego, naznaczonego wielką stratą, który uznaje, że jego życiowym mottem mogłoby być "Znaleźć się poza zasięgiem." Pan jednak "chroni go" przed stoczeniem się na dno, choć to rodzaj terapii wstrząsowej. Michał Tumski, mimo iż kroczy po bardzo wyboistej drodze, to jednak kroczy ku nowemu. Czy od samego początku taki był Pana zamysł? Czy może plan na Tumskiego ewoluował wraz z rozwojem wydarzeń?

O.H.: Od początku zakładałem przemianę głównego bohatera, to kluczowy motyw powieści. Poznajemy człowieka wypalonego, popadającego w znieruchomienie, znieczulającego się alkoholem. Zaginięcie współpracownicy wytrąca go z letargu, Tumski zaczyna działać, ale to nie oznacza jego natychmiastowej i całkowitej metamorfozy. Przez całą powieść towarzyszymy bohaterowi pokonującemu pewną drogę. Jest uczestnikiem wydarzeń, kreuje je, ale one też na niego oddziałują i go zmieniają.

E.S.: Mojej recenzji nadałam tytuł "Pecunia non olet?". Ten znak zapytania dodałam nie bez przyczyny. Czytelników również zostawiłam z tym niedopowiedzeniem, bo zdradziłabym rozwiązanie – moim zdaniem - jednego z najciekawszych wątków powieści. Czy przywołując to łacińskie powiedzenie dobrze odczytałam wymowę powieści?

O.H.: Myślę, że tak. Pieniądze same w sobie nie są problemem. Potrzebujemy ich, żeby funkcjonować, nic na to nie poradzimy. Powiedzmy, że kłopoty zaczynają się wtedy, gdy na pieniądze zaczyna się przeliczać wszystko, kiedy stają się eterem przenikającym każdy element rzeczywistości. Przykładem niech będzie okropne powiedzenie: każdy człowiek ma swoją cenę. To znaczy tyle, że za odpowiednią opłatą - dla jednego będzie to sto złotych, dla innego milion – każdego można złamać, skłonić do działania wbrew swoim wartościom i przekonaniom. Czy uznanie tego za mądrość życiową nie byłoby przygnębiającą wizją?


E.S.: Zapytam też odważnie – czy w dzisiejszych czasach w szeroko pojętym biznesie obowiązują jeszcze jakieś normy moralne? Czy ktoś, kto ma mocny kręgosłup moralny, nie jest z góry na przegranej pozycji? I znów odniosę się do doniesień medialnych, z których wynika, że "co nie jest zakazane prawem, jest dozwolone", ba!, nawet więcej – nawet to co zakazane, bywa dozwolone.

O.H.: Nie demonizowałbym biznesu. Jest dla mnie formą organizowania się ludzi wokół pewnego celu i wchodzenia w interakcje z innymi dla jego osiągnięcia. Klasyczne modele ekonomiczne zakładają, że taka działalności powinna odbywać się z korzyścią dla wszystkich jej uczestników. Nie chcę popadać w mentorskie tony, ale naprawdę sądzę, że w dłuższym okresie biznes oparty o powszechnie uznawane zasady moralne ma większe szanse na sukces. Uczciwe traktowanie pracowników, klientów, odpowiedzialność za środowisko – to wszystko według mnie procentuje. Istnieją oczywiście firmy, gdzie przeważa żądza zysku, funkcjonuje kultura przyzwolenia na działania uznawane przez większość ludzi za nieakceptowalne, często nawet nielegalne. W powieści pokazuję, że człowiek funkcjonujący w takim środowisku z czasem przyjmuje jego wartości. Nie odbywa się to jednak bez osobistych kosztów i strat, więc czy rzeczywiście warto?

E.S.: Na przykładzie Agnieszki poruszył Pan również kwestię równouprawnienia w służbach mundurowych. W mediach nadal słychać głosy policjantek, które mówią o mobbingu, seksizmie lub gorszym traktowaniu przez przełożonych ze względu na płeć. Czy Pana zdaniem jest szansa, by w tej kwestii cokolwiek się poprawiło?

O.H.: Nie znam na tyle dobrze środowiska policyjnego, żeby arbitralnie wypowiadać się ten temat. Zakładam, że w każdej organizacji, gdzie zdarzenia tego typu mają miejsce, istnieje na nie odgórne przyzwolenie. Może musi upłynąć jeszcze trochę czasu, nastąpić wymiana pokolenia, zwiększyć się proporcja kobiet w formacji? Kilka razy miałem w swoich sprawach do czynienia z policją i znacznie lepiej wspominam te przypadki, kiedy sprawę prowadziła policjantka. Miałem wrażenie większego profesjonalizmu i chęci, żeby coś naprawdę zrobić.

E.S, : W trakcie lektury "Znamienia" gdzieś z tyłu głowy ciągle migało mi światełko z napisem "jest zbrodnia, musi być i kara". Teraz, zaraz, kiedyś, później, ale musi. Tymczasem zostawił nas Pan z pewnymi niedomkniętymi furtkami (tu też będę trzymać język za zębami, by za dużo nie zdradzić ;-) ) ... To zamierzona gra z czytelnikiem, czy może otwarcie na ciąg dalszy?

O.H.:„Znamię” jest skończoną całością. Powiem tak: skoro życie pisze tak różne scenariusze, to czy autor nie może sobie pozwolić na odrobinę swobody fabularnej? Jako czytelnik lubię, kiedy lektura pozostawia przestrzeń do spekulacji i interpretacji. Myślę, że nie jestem w takim podejściu odosobniony.

E.S.: O, tak! Pospekulujmy więc o przyszłości i zapytam o najbliższe plany. Nad czym Pan obecnie pracuje? Przygotowałam sobie nawet na tę okoliczność pewien cytat :

"- To będzie historia o miłości? (...)

- A są jakieś inne warte wspominania?

- Może te o zbrodniach?

- To nierzadko rozdział tej samej opowieści".

Brzmi znajomo?

O.H.: Tak, gdzieś mi się to obiło o uszy (śmiech). Kończę redakcję drugiej powieści. Nie chcę o niej jeszcze mówić, żeby nie zapeszyć. Miłość, zbrodnia… Czemu nie?

E.S.: Ależ Pan potrafi budować napięcie ;-) Czekam zatem z niecierpliwością, jak zapewne i wszyscy, który przeczytali "Znamię". Dziękuję za niezwykle ciekawą i inspirującą rozmowę!

O książce

recenzja

fragment do czytania


Ewa Suchoń – nałogowa czytelniczka, która uwielbia swoją pasją zarażać innych. Miłośniczka mrocznych kryminalnych i thrillerowych klimatów. Życiowa optymistka. Zakochana w swoich rodzinnych Beskidach. Pasjonatka fotografowania i smakoszka kawy.