#

„To starzy przyjaciele diuka przyjechali, żeby go pożegnać, ludzie z jachtów zacumowanych w przystani, które rozpychają się między rybackimi kutrami. Istoty z innej planety”.

wywiad z Alex Marwood

W „Wyspie zaginionych dziewcząt” Alex Marwood poruszyła bardzo istotny i aktualny na całym świecie problem: wykorzystywanie seksualne kobiet, czasem bardzo młodych. Nie jest to jednak jedyny interesujący wątek, z którym spotkacie się podczas lektury powieści. Zapraszam do przeczytania wywiadu, w którym pisarka opowie między innymi o tym, dlaczego miejscem akcji jest wyspa.

Agnieszka Pruska: Już drugi raz mam przyjemność z tobą porozmawiać, wybacz, jeżeli niektóre pytania będą nieco podobne, ale wiem, że czytelnicy przeważnie pytają o to samo.

Alex Marwood: Witaj Agnieszko, miło znów cię spotkać.

AP: Pisarze różnie zaczynają swoją karierę, bardzo często wcześniej pracują w zupełnie innych zawodach. Ty jesteś dziennikarką, więc z pisaniem miałaś do czynienia zanim napisałaś swoją pierwszą powieść. A może było jeszcze inaczej? Może już jako nastolatka zaczęłaś pisać?

AM: Zawsze miałam w planach pisanie powieści i choć, jak mówisz, nie ma tak naprawdę jednej drogi, którą można dojść do tego celu, to dziennikarstwo okazało się bardzo szczęśliwym objazdem. Nie tylko wypchnęło mnie poza strefę komfortu i dało mi możliwość rozmawiania – a co ważniejsze, słuchania – ludzi z najróżniejszych środowisk o odmiennych doświadczeniach życiowych, ale nauczyło mnie o wiele więcej o rzemiośle pisarskim, niż zrobiłaby to jakakolwiek liczba nieudanych powieści napisanych wyłącznie do szuflady. Jako dziennikarka zmuszona byłam do ciągłego przeskakiwania z tematu na temat, co z kolei zmuszało mnie do szybkiego zdobywania wiedzy z różnych dziedzin, ale też nauczyło, że czasami rozbieżność pomiędzy prawdą, a obiegową opinią, na której zwykliśmy zbytnio polegać, bywa naprawdę kosmicznie duża. Przede wszystkim przekonałam się, że nie należy przywiązywać przesadnej wagi do tego, co się napisało, za to warto brać sobie do serca uwagi redaktorów. Zbyt wielu niedoszłych pisarzy sabotuje własną twórczość, upierając się, że każde słowo, które pracowicie cyzelowali, jest perfekcyjne i za nic wolno nie go zmienić.

AP: Pochodzisz z rodziny pisarskiej, pisały obie twoje babcie (Margaret Kennedy i Leonora Mackesy). Czy ich twórczość miała i ma wpływ na to, jak i co piszesz?

AM: Och, ogromne! Ponieważ miałam już pisarki w rodzinie, nikt z moich bliskich nie zdziwił się, gdy ogłosiłam, że sama również zamieram zostać autorką książek. I nikt nie naciskał na mnie, abym znalazła „prawdziwą” pracę. Doceniam, że pozwolono mi zrobić z moim życiem to, co chciałam i nikt nie uważał tego za fanaberię. A jeśli chodzi o twórczość moich babć, to Margaret Kennedy dała mi jedną z najcenniejszych lekcji: śmiertelnie poważne kwestie są bardziej strawne, gdy poda się je z odrobiną humoru.

AP: Nie ograniczasz się do jednego gatunku, piszesz zarówno powieści obyczajowe, jak i thrillery. Czy któryś z tych gatunków uważasz za dający większe możliwości pisarskie?

AM: Książki, które pisałam jako Serena Mackesy nigdy nie były tak lekkie i łatwe, jak chciał tego mój wydawca, na tym właśnie polegał problem – ich słodkie okładki nie do końca przystawały do coraz bardziej mrocznego wnętrza, co było również dezorientujące dla czytelników. Odbiorcy thrillerów są dużo bardziej elastyczni. Zresztą ten gatunek daje też mnie jako pisarce o wiele większe pole manewru. Należy też pamiętać, że literaturę kobiecą czytają jednak prawie wyłącznie kobiety – statystyki są tu nieubłagane. Kryminał jest jednym z niewielu gatunków czytanych w równym stopniu przez obydwie płcie.

AP: „Wyspa zaginionych dziewcząt” to powieść, która właśnie pojawiła się na polskim rynku, a ja miałam już przyjemność ją przeczytać. Mamy tu do czynienia z małą (można powiedzieć, że odizolowaną) społecznością, pilnie strzeżonymi tajemnicami, tradycjami przekazywanymi z pokolenia na pokolenie i to wszystko tworzy specyficzny klimat, niezależnie od wątku kryminalnego. Dlaczego zdecydowałaś się umieścić akcję na wyspie?

AM: Szczerze mówiąc, w znacznym stopniu wynikało to z faktu, że pisałam w zamknięciu i strasznie tęskniłam za Morzem Śródziemnym, a w tamtym czasie mogłam się tam wybrać jedynie w wyobraźni. Poza tym, jako osoba, która spędziła na wsi większą część swojego dzieciństwa, chciałam przyjrzeć się temu, w jaki sposób małe społeczności, pomimo wszystkich swoich zalet, mogą stać się źródłem opresji dla tych, którzy z jakiegokolwiek powodu odstają od grupy.

AP: Znasz społeczności w jakiś sposób podobne do tej, którą opisałaś?

AM: Świat jest ich pełen. Taka była wioska, w której dorastałam – to na niej wzorowana jest miejscowość, w której dzieje się akcji powieści „Dziewczyny, które zabiły Chloe” – wszyscy wiedzieli tam wszystko o wszystkich i wszystkim i niezwykle łatwo wydawali kategoryczne osądy. Zresztą wystarczy, że w jakiejkolwiek miejscowości turystycznej zejdzie się z utartego szlaku, żeby poczuć zmianę atmosfery. I chociaż tradycja faworyzuje mężczyzn, to w małych społecznościach porządku często strzegą kobiety. Zwyczajowe dbanie o skromność i bezpieczeństwo kobiet łatwo jest przekształcić w broń wymierzoną w zbuntowane dziewczęta, tak odcina się je od stada, piętnuje i pozbawia ochrony.

AP: Ludzie żyjący na wyspie i ludzie spoza niej należą do różnych światów. Po śmierci starego diuka rozpoczyna się proces prowadzący do zmian, do otwarcia wyspy na obcych i ich zwyczaje. To jednak prowadzi do tragedii. Nagłe zmiany bywają niebezpieczne, a społeczność nie jest na w pełni przygotowana. Zastanawiam się, czy ich nieprzystosowanie do świata spoza wyspy nie jest celowo przejaskrawione.

AM: Może trochę – ale wystarczy przypomnieć sobie, do jakiego stopnia kobietom w ortodoksyjnych społecznościach, powiedzmy, w Afganistanie czy Iranie, narzucany jest określony sposób codziennego funkcjonowania, by zrozumieć, że walka o nasze prawa jest daleka od zakończenia i mocno ograniczona lokalnie. Doskonale pamiętam podróże na środkowy wschód w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku (akcja „Wyspy zaginionych dziewcząt” zaczyna się w 1985 roku), gdzie prowincjonalne wioski pełne były spowitych w czerń, gniewnie wyglądających kobiet, egzekwujących przestrzeganie tamtejszych obyczajów. W Ammanie w Jordanii opluto mnie za brak chusty zasłaniającej włosy. Nie uniknęłam też wrogich spojrzeń w Luksorze – a było to już w tym stuleciu. Jeśli się nad tym zastanowić, tempo zmian na całym świecie było na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku dość zawrotne i myślę, że wielu ludziom znacznie trudniej było się przystosować, niż skłonni by byli to przyznać.

AP: W powieści poruszasz bardzo ważny i aktualny chyba na całym świecie problem. Wykorzystanie seksualne dziewczynek czy młodych kobiet. Czy wybór tematu spowodowany był jakimś konkretnym wydarzeniem, z którym się zetknęłaś?

AM: Nawet kilkoma. Po pierwsze oczywiście sprawą Jeffreya Epsteina i Ghislaine Maxwell (niezmiennie fascynują mnie kobiety, które umożliwiają i ułatwiają seksualnym drapieżcom polowanie na ofiary, a Maxwell nie jest jedyną) – to chyba najgłośniejszy incydent, który dał mi do myślenia.

Jednak w ostatnich latach Wielką Brytanią wstrząsnęła cała seria przerażających przypadków seksualnych nadużyć. Zorganizowane gangi działały w całym kraju, głównie w miastach robotniczych, a dosłownie tysiące (szacunki mówią nawet o dziesiątkach tysięcy w ciągu ostatniej dekady) nieletnich dziewcząt było przez nie uwodzonych, gwałconych zbiorowo i prostytuowanych. Przez cały ten czas policja nie reagowała. Częściowo dlatego, że skład etniczny gangów – wszyscy sprawcy pochodzili z tego samego wiejskiego regionu Pakistanu – sprawił, że władze bały się oskarżeń o rasizm, choć Bóg wie, że kiedy wszystko wyszło na jaw, ogromna większość brytyjskich muzułmanów była tak samo zbulwersowana jak reszta populacji. Ale równie ważny był fakt, że wszystkie dziewczyny należały do klasy robotniczej i były uważane zarówno przez policję, jak i inne osoby, które z urzędu powinny strzec ich bezpieczeństwa, za mniej zasługujące na ochronę. Ta sprawa dowiodła, że system nie traktuje równo wszystkich obywateli, a jeśli masz nieszczęście urodzić się biednym, jesteś bardziej narażony na przemoc, wykluczenie i niesprawiedliwe traktowanie. Po prostu pozostajesz na marginesie. Ostatecznie, tylko dzięki uporowi i odważnym wysiłkom policyjnej sygnalistki i jednego, wspaniałego, muzułmańskiego prokuratora, członkowie gangu zostali postawieni przed wymiarem sprawiedliwości i osądzeni.

I jeszcze jeden – równie szokujący – przypadek. Kiedy Jimmy Savile, popularny prezenter telewizyjny, zmarł niedawno, okazało się, że przez dosłownie dziesięciolecia swojej kariery molestował nastolatki, do których miał dostęp dzięki swojej pracy. I że całe kierownictwo BBC wiedziało o tym i nie kiwnęło nawet palcem, żeby ukrócić ten proceder. Sprawa zamiatana była pod dywan, oficjalne skargi odrzucano, a kiedy w pewnym momencie podjęto próbę postawienia Savile’a w stan oskarżenia, Koronna Służba Prokuratorska (Crown Prosecution Service – instytucja państwowa działająca w Anglii i Walii, pełniąca rolę oskarżyciela publicznego w sprawach karnych) odrzuciła wniosek. To absolutna hańba dla naszego kraju – a warto zauważyć, że szefem CPS w czasie, gdy sprawie ukręcono łeb, był Keir Starmer. Obecnie jest on liderem brytyjskiej Partii Pracy i typuje się go na kolejnego premiera.

AP: Bohaterowie powieści (a w każdym razie część z nich) domyśla się, co się dzieje z przywożonymi na wyspę kobietami, a jednak nikt nie zawiadamia władz. Można powiedzieć, że panuje zmowa milczenia, ludzie wolą nie narażać się, a poza tym są uzależnieni od osób stojących za wykorzystywaniem i mordowaniem kobiet. Rodzi się pytanie: co się musi wydarzyć, żeby przerwać zmowę milczenia?



AM: Należy zwracać baczną uwagę na głosy sygnalistów. Musimy znacznie lepiej ich chronić, a także bronić prawa do wolności słowa i jasno powiedzieć, że cenzurowanie informacji płynących od obywateli jest niedopuszczalne. Kilka lat temu w Wielkiej Brytanii powstała wspaniała organizacja o nazwie Free Speech Union, która wykonuje świetną robotę. Wraz z kilkoma pisarzami jestem w jej grupie doradczej. Organizacja stoi na straży wolności słowa i wolności obywatelskich, gwarantowanych nam przez prawo, ale bardzo zaniedbanych w obecnym klimacie cenzury i kultury unieważniania. Każdy kraj, który poważnie myśli o ochronie swobód swoich obywateli, musi znacznie poważniej podejść do walki z tym zjawiskiem, a każda jednostka musi odważniej zabierać głos. Boże, mogłabym o tym mówić całymi dniami!

AP: W „Wyspie zaginionych dziewcząt” występuje cała plejada postaci kobiecych. Są bardzo zróżnicowane, przechodzą metamorfozy, wikłają się w niebezpieczne wydarzenia i związki. Z którą postacią jesteś najbardziej zżyta?

AM: Hmmm... ze wszystkimi i z… żadną z nich? Byłam zbuntowaną, niespokojną nastolatką, krzykliwą trzydziestolatką i kobietą w średnim wieku – a teraz jestem na tyle stara, by dostawać darmowe leki na receptę. Przeżyłam radości i kłopoty, a także zmiany perspektywy, które towarzyszą wszystkim tym etapom kobiecości. Przypuszczam, że Mercedes jest postacią, w którą jestem najsilniej związana, i w której tworzenie najbardziej się zaangażowałam, ponieważ spędziłam z nią mnóstwo czasu, patrząc na świat jej oczami i próbując zrozumieć jej zmagania oraz sposób, w jaki została skutecznie uwięziona w świecie, w którym ma niewielką władzę. Bardzo lubię Mercedes i bardzo się cieszę, z finału, który dla niej przygotowałam. Nie byłam do końca pewna, czy zdołam dobrze rozwiązać jej wątek, na szczęście się udało...

AP: W wielu przypadkach dobry reaserch jest bardzo istotną częścią powstawania powieści. Czy przy pisaniu „Wyspy zaginionych dziewcząt” miałaś konsultanta, z którym omawiałaś wątki związane z wykorzystywaniem kobiet?

AM: Tym razem nie był to nikt konkretny. Ale jestem bardzo zaangażowana w ruchy na rzecz wolności słowa, praw człowieka i przeciwdziałania niewolnictwu, więc znam wiele osób z cudownie szerokiego grona, które te ruchy tworzą – prawników, naukowców, psychologów, pracowników służby zdrowia, feministki i dziennikarzy, naukowców i inżynierów oraz wiele innych osób – i zwykle mogę do kogoś zadzwonić, jeśli czuję, że mam jakąś lukę w wiedzy. Media społecznościowe również są bardzo przydatne; mój prywatny profil obserwuje fantastyczna mieszanka ludzi – to naprawdę niesamowite, jak hojni i pomocni potrafią być, poświęcając mi swój cenny czas.

AP: „Wyspę zaginionych dziewcząt” napisałaś pod pseudonimem. Pisarze bardzo różnie podchodzą do pseudonimów literackich, niektórzy się na nie decydują, inni wolą pisać pod własnym nazwiskiem. Ty wydajesz powieści i jako Serena Makesy i Alex Marwood, można więc cię bez problemów zidentyfikować, nie ukrywasz się. Jakie są twoim zdaniem najczęściej spotykane przyczyny używania przez pisarzy pseudonimów?

AM: Dla mnie wybór pseudonimu był prostym przypadkiem radzenia sobie z dynamiką rynku. Kiedy moje książki zaklasyfikowano jako „chick lit”, nie było już dla mnie odwrotu, zostałam zaszufladkowana jako autorka lekkiej, łatwej i przyjemnej literatury dla kobiet, chociaż moje powieści zawsze były dość mroczne. A ponieważ treść pisanych przeze mnie książek nie pasowała zbyt dobrze do okładek, w jakie je opakowywano, odbiło się to na sprzedaży, a kiedy jesteś w sprzedażowym ogonie, coraz trudniej jest skłonić księgarnie do zamawiania twoich książek. Z tego powodu zmieniłam imię i nazwisko (wybierając takie, które będą mogli łatwo wymówić – zdziwiłabyś się, co Anglicy potrafią zrobić z całkiem prostym irlandzkim nazwiskiem!). Mam więc za sobą, podobnie jak wielu moich znajomych, podwójne doświadczenie bycia „debiutującą autorką”. Prawie każdy znany mi pisarz, który zmienił nazwisko, zrobił to z podobnych powodów lub dlatego, że zdecydował się na radykalną zmianę gatunku. Gdybym kiedykolwiek chciała ponownie zmienić gatunek – napisałam kiedyś historię o duchach, z której byłam bardzo dumna i nie miałbym nic przeciwko dalszemu eksplorowaniu tego gatunku – nie zawahałabym się zrobić tego ponownie. Na szczęście nie jestem próżna i nie zajęłam się pisaniem, bo chciałam, by ludzie wiedzieli, kim jestem...

AP: Zapewne pracujesz już nad następną powieścią. Czy możesz zdradzić czytelnikom jakieś szczegóły?

Jest na wczesnym etapie, ale piszę o radykalizmie i procesie starzenia się. Do przemyśleń, skłoniła mnie wiadomość, która trafiła do mediów: jedna z wysoko postawionych członkiń Weather Underground, amerykańskiej radykalnej organizacji marksistowskiej, która podłożyła wiele bomb w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, niedawno przeszła na emeryturę kończąc udaną karierę… profesorki prawa na Northwestern University. To z jaką łatwością przerzuciła się z bycia aktywistką na ciepłą posadkę wykładowczyni naprawdę dało mi do myślenia…

AP:W takim razie trzymam kciuki za najnowszą powieść i dziękuję za wywiad


Agnieszka Pruska