#

Siedem śmierci Evelyn Hardcastle

wywiad z Stuartem Turtonem

"O jedenastej wieczorem Evelyn Hardcastle zostanie zamordowana. Masz osiem dni i osiem wcieleń. Pozwolimy ci odejść pod warunkiem, że odkryjesz, kto jest zabójcą Zrozumiano? To zaczynamy...." Debiutant, Stuart Turton, łączy ograne motywy literackie, tworząc zupełnie nową, wyjątkowo oryginalną i drobiazgowo przemyślaną powieściową całość. Zgodnie z klasycznym wzorcem mamy tu zagadkę zbrodni popełnionej w luksusowej wiejskiej posiadłości. Są lata 20. XX wieku, ale od samego początku jest jasne, że nie ma tu miejsca dla trącącego myszką Herculesa Poirot…

Rafał Christ: Trzy lata pracy i wreszcie jest – gotowa, dostępna na księgarnianych półkach niemal na całym świecie. Jak się czujesz, patrząc na gotową powieść? Podobno chciałeś zostać pisarzem, na długo zanim rozpocząłeś pracę nad „Siedmioma śmierciami Evelyn Hardcastle”?

Stuart Turton: Jestem niesamowicie dumny. Odkąd skończyłem osiem lat, chciałem napisać kryminał w stylu Agathy Christie, więc to, że ta powieść nareszcie powstała i każdy może ją przeczytać, to naprawdę wielka rzecz! Pracując nad książką, nie miałem pewności, czy wszystkie pomysły, które wykorzystałem, stworzą spójną i interesującą całość. Teraz, kiedy patrzę, jak kolejne egzemplarze trafiają w ręce rozentuzjazmowanych czytelników, nie mam już tych wątpliwości.

R.CH: Przed napisaniem „Siedmiu śmierci…” byłeś dziennikarzem, wolnym strzelcem. Zastanawiam się, czy to doświadczenie przydało ci się przy pracy nad powieścią. Jaka jest różnica między pisaniem powieści, a przygotowywaniem artykułów prasowych (abstrahując oczywiście od długości tekstów)?

S.T.: Napisanie artykułu prasowego zwykle zabiera mi nie więcej niż tydzień. Znam z góry kompozycję tekstu, jego długość, zakończenie itp. Pisząc „Siedem śmierci…”, miałem plan, ale każdego dnia pisałem coś, co zmuszało mnie, bym zawrócił i zmienił coś w gotowym już tekście. To dość paraliżujące pracować przez trzy lata, nie mając pewności, czy ktoś będzie chciał to przeczytać ani nawet czy zapłaci za owoc tej żmudnej pracy. A przecież autor, jak każdy inny człowiek, też ma rachunki do opłacenia, a one nie mogą czekać.

R.CH: Mówi się, że twoja książka jest połączeniem kryminałów Agathy Christie z powieściami Terry’ego Pratchetta i filmami „Dzień świstaka” i „Incepcja”. Co zainspirowało cię do napisania tak wyjątkowej książki?

S.T.: Chciałem napisać dość klasyczny kryminał w stylu Agathy Christie, ale ona wykorzystała już wszystkie patenty – najlepsze pomysły na fabułę, wszystkie typy morderstw, najdziwniejsze triki narracyjne. Przez dwanaście lat szukałem pomysłu, na który ona nie wpadła. Ale żeby go zrealizować, musiałem zapuścić się na niezbadane terytoria innych gatunków – literackich i filmowych.

R.CH: Gdybyś miał zarekomendować swoją książkę czytelnikom, którzy jeszcze nic o niej nie wiedzą, co byś im powiedział?

S.T.: Że będą mieli do czynienia z tajemniczą opowieścią o podróży w czasie, zamianie ciał i zbrodni popełnionej w Downton Abbey.

R.CH: Czy od samego początku wiedziałeś, że napiszesz powieść w stylu Agathy Christie, ale we współczesnym wydaniu? I czy jako czytelnik jesteś fanem kryminałów?

S.T.: Właściwie w ogóle nie sięgam po kryminały, poza klasyką. Przeczytałem wszystko, co wyszło spod pióra Agathy Christie, Arthura Conan-Doyle’a i Raymonda Chandlera, ale tu kończy się moja znajomość literatury gatunkowej. Jako dziecko zachwyciłem się literaturą piękną i jestem jej wierny do dziś. Książką, która niezmiennie mnie zachwyca, jest „Bóg rzeczy małych” indyjskiej pisarki, laureatki Bookera, Arundhati Roy.

R.CH: Czy od początku planowałeś, że fabuła twojej powieści będzie aż tak skomplikowana? A może miałeś tylko ogólną wizję, a potem kolejne warstwy fabuły zaczęły się piętrzyć, czyniąc ją coraz bardziej złożoną i wielowymiarową?

S.T.: Od początku fabuła była bardzo skomplikowana, a z biegiem pisania komplikowała się coraz bardziej. Połączyłem w jednej książce trzy różne gatunki, więc każda z konwencji musiała zostać uszanowana. Należało stworzyć zasady podróży w czasie, znaleźć wyjaśnienie pętli czasowej rodem z „Dnia Świstaka” i jakieś błyskotliwe rozwiązanie zagadki morderstwa. Nie chciałem rezygnować z żadnych pomysłów, starałem się więc je dokładnie umotywować – a potem wyjaśnić, dlaczego wszystko dzieje się w jednej historii. To było naprawdę zabawne, choć wyczerpujące!

R.CH: Zwielokrotnione plany czasowe, główny bohater w kilku różnych wcieleniach i nieskończenie wiele zwrotów akcji – to musiała być ciężka i bardzo precyzyjna robota! Jak udało ci się złożyć to wszystko w spójną całość? Nie bałeś się, że czytelnicy się pogubią?

S.T.: Tego bałem się najbardziej, dlatego włożyłem sporo pracy w ponowne objaśnianie najważniejszych elementów tej historii w miarę rozwoju fabuły. Zastosowałem też strukturę szkatułkową, co oznacza, że za każdą właśnie rozwiązaną zagadką ukrywają się trzy kolejne. Stworzenie spójnej całości było niezwykle pracochłonnym przedsięwzięciem. Każdy dzień rozpisany został w arkuszu kalkulacyjnym, z dokładnością co do dwóch minut, a bohater, który ten dzień przeżywa, znalazł swoje miejsce na planie posiadłości – miałem więc kontrolę nad tym, gdzie i kiedy każda z postaci się znajduje. Najtrudniejsza do rozwiązania była kwestia morderstwa, bo trzeba było wymyślić rozwiązanie możliwe do wydedukowania dla czytelników, ale niezbyt oczywiste dla naszego podróżującego w czasie detektywa.

R.CH: „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” to twoja pierwsza powieść. Co najbardziej zaskoczyło cię w trakcie pisania? Co okazało się najtrudniejsze? Czy dobrze się bawiłeś, pracując nad książką – pisanie szło ci gładko czy miałeś momenty zwątpienia?

S.T.: Najtrudniejsze było pilnowanie chronologii zdarzeń. Wszystko musiało dziać się we właściwym czasie i miejscu – inaczej cała koncepcja ległaby w gruzach. To naprawdę frustrujące, kiedy wpadasz na nowy, błyskotliwy pomysł, usiłujesz go wpasować w fabułę i nagle z przerażeniem dostrzegasz, że całość zaczyna się sypać niczym domek z kart. Jeden taki błąd kosztował mnie czterdzieści tysięcy znaków i zmusił do zaczęcia wszystkiego od nowa. Szczerze mówiąc, pisanie okazało się udręką. Każdego dnia wątpiłem w swoje możliwości. Do tego, żeby napisać tę powieść, porzuciłem całkiem nieźle płatną pracę. Przeniosłem się z Dubaju, gdzie wtedy mieszkałem, z powrotem do Anglii i zamieszkałem w małym mieszkanku nad przedszkolem. Gdyby pomysł z książką nie wypalił, byłbym w niezłych tarapatach.

R.CH: Czytając twoją książkę, myślałem o filozofii egzystencjalnej, z Jeanem-Paulem Sartrem na czele, a czasem także o Nietzschem i jego koncepcji nadczłowieka (jeden umysł, osiem ciał). Czy któryś z tych filozofów jest ci szczególnie bliski, inspirowały cię ich teorie?

S.T.: Oczywiście, świetnie znam teorie obydwu. Studiowałem filozofię i zagadnienia, z jakimi zmagali się ci myśliciele, idealnie wpasowały się w fabułę mojej książki. Właściwie obaj znaleźli się w tej powieści w zupełnie naturalny sposób, choć nigdy o nich nie wspomniano.

R.CH: Pomiędzy wierszami można w „Siedmiu śmierciach…” wyczytać krytykę społeczną – do rezydencji Hardcastle’ów zostaje zaproszona grupa osób bogatych, wpływowych i raczej nie nieskazitelnych. Ale zakończenie powieści przynosi nadzieję: ludzie (a przynajmniej nie wszyscy) nie są źli do szpiku kości, a ich natura i postępowanie nie są niezmienne. Jak to jest, jesteś pesymistą czy optymistą? Uważasz, że ludziom należy dawać drugą szansę?

S.T.: Jestem cynicznym optymistą. Uważam, że absolutnie każdy zasługuje na drugą szansę i każdy może się zmienić. Niestety, zazwyczaj się nie zmieniamy, zresztą społeczeństwo też tego od nas nie oczekuje. Jeśli ktoś popełni błąd, momentalnie traci dobre imię i jest eliminowany przez grupę. Odkupienie to motyw, któremu poświęcamy uwagę wyłącznie w literaturze lub produkcjach telewizyjnych, w realnym życiu jest zupełnie inaczej. Dlatego właśnie system penitencjarny nie działa tak, jak powinien–egzekwuje wyrok sądu, nie dając skazanym dość wsparcia, by zachęcić ich do zmiany.



R.CH: Wróćmy do bohaterów twojej powieści – większość z nich to okropne osoby. Jak czułeś się, tworząc te postaci, i jak wiele jest w nich z ciebie? Czy udało ci się polubić (lub znienawidzić) któregoś z nich?

S.T.: Żadna z postaci nie jest podobna do mnie. Wszyscy są całkowicie zmyśleni, choć większość z nich ma swój pierwowzór w którymś z bohaterów powieści Agathy Christie. Akcja jej książek zwykle rozgrywa się w świecie wyższych sfer, stamtąd też wywodzą się moi bohaterowie, ale oczywiście starałem się dodać im głębi i wyposażyć w jak najwięcej cech indywidualnych. Świetnie się bawiłem, kreując te postaci – może poza Jonathanem Derbym, który jest strasznym, naprawdę okropnym i nikczemnym typem. Gdy o nim pisałem, wprost cierpła mi skóra, więc to zdecydowanie najbardziej nielubiana przeze mnie postać. Za to moim ulubieńcem jest bankier Ravencourt. Bystry i inteligentny, na przekór swojej tuszy. Uwielbiałem o nim pisać.

R.CH: Stworzyłeś galerię niezwykle barwnych postaci. Czy którąś z nich planujesz uczynić bohaterem kolejnej książki? Świetny byłby spin-off z Doktorem Dżumą! Mógłbyś też wykorzystać tę samą konwencję do opowiedzenia zupełnie innej historii. Myślałeś o tym?

S.T.: Nie. To już zamknięty temat. Uwielbiam tę historię i jej bohaterów, ale chcę, by każda książka była dla mnie nową przygodą i wyzwaniem. W kolejnej powieści pojawią się zupełnie nowe postaci, mam nadzieję, że będą tak samo pełne życia, jak te, które stworzyłem w „Siedmiu śmierciach Evelyn Hardcastle”.

R.CH: W Stanach Zjednoczonych tytuł twojej powieści brzmi nieco inaczej: „Siedem i pół śmierci…”. Z czego wynikła ta różnica?

S.T.: Premiera mojej książki zbiegła się w Stanach z premierą innej powieści o bardzo zbliżonym tytule – „Siedmiu mężów Evelyn Hugo” (The Seven Husbands of Evelyn Hugo). To było zdecydowanie niefortunne podobieństwo, więc zdecydowaliśmy się na drobną zmianę, żeby uniknąć zamieszania, co niestety nam się nie udało…

R.CH: Czy czytałeś swoją powieść po tym, jak została opublikowana? Zmieniłbyś w niej coś?

S.T.: Nie zaglądałem do niej, odkąd ostateczna wersja tekstu trafiła do wydawcy. Przez trzy okrągłe lata ta powieść była obecna w moim życiu każdego dnia. Gdybym musiał jeszcze choć raz na nią spojrzeć, chybabym eksplodował. Myślę, że niczego już bym nie zmienił. Zresztą, nigdy nie masz pewności co do tego, co spodoba się ludziom. To, co budzi moje wątpliwości, może zachwycić kogoś innego. Ale też to, z czego jestem dumny, równoważy drobne niedoskonałości, które nie umykają mojej uwadze.

R.CH: Pracujesz teraz nad drugą powieścią. Czy to też kryminał? Możesz wyjawić jakieś szczegóły tego projektu? Czy drugą książkę pisze się już łatwiej?

S.T.: Będzie to zagadka zbrodni, ale na większą skalę. Nie będzie w niej żadnych czasowych zawirowań ani zamiany ciał. Bardziej opowieść w klimacie Sherlocka Holmesa z mrocznymi elementami horroru. Czuję, że wyjdzie z tego coś fajnego. Druga powieść nastręcza trudności, ale zupełnie innych niż debiut. To zupełnie inna historia, innego rodzaju wyzwanie, które wymaga ode mnie zupełnie innych umiejętności warsztatowych. Nieźle się bawię, pisząc, choć czasami mam wrażenie, jakbym tłukł głową w mur. Dokładnie tak samo było, kiedy pracowałem nad „Siedmioma śmierciami Evelyn Hardcastle”, więc ufam, że zmierzam we właściwym kierunku.

R.CH: Dziękuję za rozmowę


Rafał Christ

Rafał Christ - filmoznawca z wykształcenia i zamiłowania. Jego zainteresowania obejmują całą szeroko pojętą popkulturę. Dlatego po wyjściu z kina, najchętniej sięga po komiks albo książkę. Publikuje przede wszystkim w internecie, ale nieraz można natrafić na jego teksty również w różnego rodzaju czasopismach.