#

„Najwięcej przychodzi mi do głowy, kiedy usiądę na krześle i przykleję się do klawiatury”.

wywiad z z Jędrzejem Pasierskim

Z wykształcenia prawnik, z pasji autor kryminałów, a na kartach właśnie wydanych przez Wydawnictwo Czarne „Roztopów” – cicha woda, która podskórne emocje potrafi przekuć w literackie sceny o mocy wodospadu. O dzieciństwie w Beskidzie Niskim, obawach związanych z pisaniem i… kobietach z Jędrzejem Pasierskim rozmawia Paulina Stoparek.

Paulina Stoparek: Gdyby nie pewne dramatyczne wydarzenia opisane w Pana najnowszej powieści, wieś Bukowce klimatem i prowincjonalnymi scenkami rodzajowymi nasuwałyby skojarzenia z „wsią spokojną, wsią wesołą”. W jakim stopniu opisy miejsca akcji są posiłkowane Pana dzieciństwem, które po części spędził Pan w Beskidzie Niskim? Pamięta Pan jakieś ówczesne wydarzenia związane z regionem? A może opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenie?

Jędrzej Pasierski: W Beskidzie Niskim mieszkałem za dzieciaka sześć lat, notabene zdążyłem w tym czasie zaliczyć aż trzy podstawówki. Ja ogólnie mam taki podział, że dysponuję kiepską pamięcią operacyjną – czyli gubię się, wykonując więcej niż dwie czynności naraz i nie pamiętam, co robiłem przed minutą. Za to dysk twardy mam pojemny, magazynuję każde wspomnienie. Jest oczywiste, że „Roztopy” posiłkowane są moją pamięcią, tam gdzie trzeba wspartą fantazją. Historie z pokolenia na pokolenie? Raczej nie w moim przypadku, ponieważ jestem zrzutem w Beskid. Urodziłem się w Warszawie i większość mojej rodziny jest stąd. A opowieści, które usłyszałem od miejscowych? Jak najbardziej. Ale myślę, że inspiracją są bardziej historie „o” mieszkańcach Beskidu niż historie przez nich opowiedziane.

PS: Teraz mieszka Pan w stolicy, na kryminogennej Pradze. Nie miewa Pan czasem ochoty, jak śpiewał Riedel, rzucić tego wszystkiego i wyjść rano, niby po chleb, który kupiłby Pan już w Beskidzie Niskim? Nie tęskni Pan?

JP: Jak wiele osób pracujących na etacie, miewałem takie fantazje – jednak pamiętam każdy dzień życia w górach. I to nie zawsze jest przyjemne życie, natura i odległości dają w kość. Jeśli człowiek poukłada sobie sprawy zawodowe, towarzyskie, to miasto jest łatwiejszym miejscem do egzystencji niż wieś. Czy tęsknię? Bywam w Beskidzie z wystarczającą częstotliwością.

PS: Pracował Pan w organizacjach zajmujących się międzynarodową pomocą rozwojową oraz Współpracą Państw Europy Środkowo-Wschodniej. Czy to doświadczenie zawodowe pomogło Panu w pisaniu „Roztopów”, które poruszają m.in. problematykę mniejszości narodowych Beskidu Niskiego?


JP: Nie. Mieszkając w Beskidzie Niskim, mieszka się wśród Łemków, więc znałem rodziny łemkowskie praktycznie od urodzenia. Nie można nie uwzględnić Łemków, pisząc o tych stronach, bo to jest ziemia łemkowska. Nie pisałem też wątku łemkowskiego z żadną tezą polityczną – jako autor książek jestem tylko autorem.

PS: A dlaczego literatura kryminalna? Być dzisiaj jej autorem w Polsce to niewdzięczny kawałek chleba, w ciągu niespełna dwudziestu lat krymopisarzami obrodziło w Polsce niczym grzybami po deszczu, coraz trudniej się przebić. Nie miał Pan obaw?

JP: Wychowałem się na kryminałach. Zanim skończyłem podstawówkę, przeczytałem kilkadziesiąt książek Agathy Christie, może wszystkie. Zwyczajnie lubię kryminały i myślę, że dosyć je „czuję” – co jest ważne. Zanim napisałem pierwsze słowo, połknąłem ich tysiące. Nie mam żadnych obaw odnośnie innych twórców, ale od początku pisania mam jedną i tę samą obawę: czy moja powieść jest dobra?.

PS: A teraz? Obawia się Pan czegoś w związku z zawodem pisarza?

JP: Tego samego, co wyżej – czy moja powieść jest dobra [śmiech]. Nawiasem mówiąc, sam sobie jestem najostrzejszym sędzią.

PS: A „najlepsze recenzentki”, którym dedykuje Pan „Roztopy”? Powie Pan coś więcej? Łagodzą samokrytykę? Pomagają w tym, by nie popadał Pan w nadmierny perfekcjonizm?

JP: Każda z nich zwraca mi uwagę na coś innego, razem to kwartet doskonały. Powiedziałbym, że wsparcie moich „recenzentek” nie jest na poziomie psychologicznym (choć informacja, że książkę się „czyta” z pewnością nie wadzi), ale na poziomie merytorycznym – wskazują mi, czego w powieści brakuje, a czego jest nadmiar.

PS: Od początku planował Pan wydawać swoje powieści w Wydawnictwie Czarnym z racji umiejscowienia redakcji w bliskim dla Pana rejonie powiatu gorlickiego czy to czysty przypadek, że akurat z tym wydawcą się Pan związał?

JP: Można powiedzieć, że to jest przypadek. „Roztopy” nie były też pisane pod kątem Wydawnictwa Czarnego i położenia geograficznego jego siedziby. Chciałem, aby druga część „Niny” działa się poza Warszawą – gdyby nie Beskid, umieściłbym ją pewnie w innym plenerze. Tak się jednak składa, że Beskid znam najlepiej, a to zawsze jest dobra wskazówka dla piszących.

PS: Są w Polsce kryminopisarze, którzy – jak chociażby Marek Krajewski – zrezygnowali z dotychczasowej pracy zawodowej. Są też tacy, którzy – jak Mariusz Czubaj –lepiej się czują, gdy mają drugą nitkę zawodową, co pozwala im zachować większą niezależność pisarską. W przyszłości chciałby Pan należeć do tej pierwszej kategorii czy zachować zawodowe status quo?

JP: Ostatnio zawiesiłem karierę „etatową” na kołku. Odpowiada mi pisanie powieści full time, poza tym to bardzo angażujące czasowo zajęcie. Nie tylko wymyślanie i pisanie, ale liczne redakcje i nieskończony research. No i zawsze byłem jednokierunkowy – czyli jak coś robić, to poświęcać się temu w całości. W moim przypadku tylko tak można gdzieś dojść. Niczego jednak nie wykluczam w przyszłości, wykluczanie wydaje mi się niemądre.

PS: A jak wyglądała Pańska praca nad „Roztopami”? Ścisłe ramy czasowe, pisanie po nocach, nagłe przebłyski pomysłów zapisane na komórce w metrze, może jakieś osobliwe rytuały podczas pisania?

JP: Moja praca jest jednocześnie bałaganem i porządkiem. Plan „Roztopów” pisałem chaotycznie, z długimi przerwami. Za to sam tekst już zgodnie z zasadą dziesięciu stron dziennie. A zazwyczaj piszę rano i przed południem, muszę się wyrobić przed osiemnastą, bo nie zasnę. Rytuały? Raczej nie, podchodzę do pisania praktycznie, nie robię z tego świętości. Najważniejsze, aby iść do przodu. Bo kiedy już mam tekst, mogę go sobie poprzerabiać, ale muszę mieć co… A jeśli chodzi o pomysły, to jednak najwięcej przychodzi mi do głowy, kiedy usiądę na krześle i przykleję się do klawiatury.

PS: Nie ukrywam, że najbardziej urzekła mnie w „Roztopach” Pańska wrażliwość, która wybrzmiała w psychologicznych sylwetkach bohaterów, w większości kobiecych. Bardzo przekonująco rozpisał Pan kobiece nastroje, rozterki, lęki, narastające pragnienia… Skąd tyle pełnego subtelności zrozumienia dla ducha i umysłu płci pięknej?


JP: To jest często zadawane pytanie i nie mam na nie jasnej odpowiedzi. Jeśli chodzi o postać Niny, to idę na żywioł, opisując jej myśli etc. Możliwe że mam silny pierwiastek kobiecy w sobie, poza tym wychowywałem się ze starszą o dwa lata siostrą. W ogóle odnoszę wrażenie, że płynniej wchodzi mi się w narrację kobiecą niż męską. To było moje odkrycie jeszcze na długo przed napisaniem „Domu bez klamek” i trochę się tym sugerowałem, wymyślając postać Niny.

PS: W Pańskiej powieści kryminał walczy o pierwszeństwo z formułą powieści obyczajowej, a nawet psychologicznej. Pańskie pióro przywodzi mi na myśl literaturę skandynawską, zwłaszcza cykl Åsy Larsson z prawniczką Rebeką Martinsson. A gdyby miał Pan wybrać jeden bezkompromisowo potraktowany gatunek, z którym byłby Pan związany pisarsko, co by to było: kryminał czy obyczaj?

JP: Nie znam twórczości pani Larsson. Jasne, że każdy kryminał ma mocną sferę obyczajową – to jest element konwencji; choć moim zdaniem ta sfera nie powinna przygniatać intrygi kryminalnej. Cykl z Niną Warwiłow to seria kryminalna, a moje dalsze plany pisarskie znajdują się w obrębie kryminału. Gdzieś tam majaczy klasyczna powieść obyczajowa, ale póki co dość daleko. Tak naprawdę oba te gatunki się mieszają. I w powieści obyczajowej autor z reguły umieszcza jakąś tajemnicę, zagadkę. Bez tego elementu trudno zawiązać fabułę.

PS:W takim razie co najbardziej lubi Pan czytać w czasie wolnym? Bardziej kryminał, bardziej obyczaj czy jeszcze coś innego?

JP: Jak w poprzednim pytaniu, nie zawsze jasne, co jest co – przykładem wybitna powieść Donny Tartt, którą przeczytałem już dziesiątki razy, czyli „Tajemna historia”. Ale najwięcej kupuję i czytam kryminałów. Fantastyczne są też klasyczne powieści dziewiętnastowieczne, czytam je w kółko. Poza tym lubię reportaże i graphic novels. W zasadzie chłonę wszystko.

PS: „Roztopy” to Pana druga powieść, a zarazem druga część kryminalno-obyczajowego cyklu ze śledczą Niną Warwiłow. Jakie ma Pan dalsze plany pisarskie?

JP: W czerwcu wychodzi powieść kryminalna „W imię natury”. Mój bohater, prawnik zajmujący się ochroną środowiska, poszukuje żony, która zniknęła tuż po zobaczeniu pewnej zagadkowej fotografii. Następnie, zapewne w styczniu 2020, wychodzi kolejna część „Niny”. Jest szansa, że w 2020 rozpocznę nowy cykl powieściowy – ale jaki, pozwolę to sobie jeszcze zachować w tajemnicy.

PS: „Roztopy” zostawiają komisarz Warwiłow w cokolwiek niekomfortowej sytuacji osobistej. Uchyli Pan rąbka tajemnicy, co zafunduje Pan Ninie w kolejnej odsłonie serii? Ile docelowo przewiduje Pan tomów cyklu?

JP: Wydaje mi się, że nie powinienem tego zdradzać [śmiech]. A może jeszcze nie wiem? W dużej mierze bohaterowie piszą się sami. Nie mam sprecyzowanych planów odnośnie liczby tomów. Pytanie, ile Nina będzie miała jeszcze o sobie do opowiedzenia?[śmiech].

PS: [śmiech] Oby sporo! Jest mi bardzo bliska… Dziękuję za rozmowę i, mam nadzieję, do następnej premiery.


Paulina Stoparek - z wykształcenia kulturoznawca filmoznawca, zawodowo związana z branżą wydawniczą, pracuje głównie przy literaturze kryminalnej. W sieci publikuje od 2012 r. Pisząc o literaturze i kinie, szuka kontekstów, wynajduje absurdy, rozpatruje od strony kulturoznawczej. Przede wszystkim jednak wytacza merytoryczne działa przeciwko tym, którzy rzetelną krytykę mylą z hejtowaniem i ogólnikowością. Takim pisaniem gardzi i prędzej padnie trupem, niż się do niego zniży. D Prowadzi witrynę „Redaktor na Tropie” (redaktornatropie.wordpress.com)