#

„Skoncentrowałem się na obrazie swojego pokolenia, podążając za jedną z bazowych prawd – że powinno się pisać o tym, o czym się ma pojęcie”.

wywiad z Jędrzejem Pasierskim

„Gdy patrzę w twe oczy, zmęczone jak moje, to kocham to miasto, zmęczone jak ja…”, chciałoby się zanucić, czytając o pokonującej stołeczne ulice komisarz Warwiłow, która po raz trzeci nawiedziła polskie księgarnie. O przynależności do pokolenia Y, satysfakcji, filmach i… opuszczeniu Warszawy z autorem Czerwonego świtu rozmawia Paulina Stoparek.

Paulina Stoparek: Gdy ponad rok temu rozmawiałam z Panem przy okazji premiery Roztopów, na moje pytanie dotyczące wyboru gatunku, który zdecydował się Pan pisać, odpowiedział Pan:

„Wychowałem się na kryminałach. Zanim skończyłem podstawówkę, przeczytałem kilkadziesiąt książek Agathy Christie, może wszystkie. Zwyczajnie lubię kryminały i myślę, że dosyć je „czuję” – co jest ważne. Zanim napisałem pierwsze słowo, połknąłem ich tysiące”.

I teraz, świeżo po lekturze Czerwonego świtu, dostrzegam klasyczne motywy, które stosowała Christie: zamknięta przestrzeń, w której dzieje się Zło, podejrzenie padające na osoby, nierzadko ofierze najbliższe, które znajdowały się na tej przestrzeni, wyrazista inscenizacja, znana osobistość, kiedyś na świeczniku, teraz tracąca popularność… No i klasyczne wręcz „narzędzie” zbrodni – trucizna. Jest Pan świadomy tych podobieństw czy to przypadek?

Fot. Kamil Gabuła

Jędrzej Pasierski: Oczywiście, jestem świadomy – natomiast tu nie chodzi o hołd składany tej konkretnej pisarce, tylko o to, że operuję w ramach pewnej klasycznej formuły kryminału. Można by ją nawet nazwać powieścią detektywistyczną. Była popularna sto lat temu, teraz znajduje się w niszy. Obecnie pamiętamy tylko Christie i Conana Doyle’a, lecz pisarzy, którzy bazowali na motywie zamkniętego pokoju i wymyślali skomplikowane zbrodnie, było więcej. Niektórzy nawet specjalizowali się w konkretnych motywach, na przykład w alibi nie do zbicia [śmiech]. Teraz podgatunek ten jest rzadkością, nad czym ubolewam, bo dla mnie powieści kryminalne opierające się na intrydze są po prostu najciekawsze.

P.S.: Takie porównanie do klasyków to dla Pana komplement czy raczej dopust boży przyczyniający się do mimowolnej presji, poczucia niezrozumienia lub innych nieprzyjemnych odczuć?

J.P.: Raczej komplement, choć celem każdego autora powinno być wypracowanie własnego rozpoznawalnego stylu – innymi słowy, chciałbym, żeby mówiono, że piszę tak jak ja [śmiech].

P.S.: Intryga kryminalna w Czerwonym świcie koncentruje się wokół przedstawicieli pokolenia Y, którego bynajmniej nie maluje Pan w jasnych barwach. Y to także pokoleniowa ramka Pana, moja i zapewne wielu czytelników sięgających po Pańskie książki. Zdaję sobie sprawę, że pisząc, kreuje Pan pewne wizje życia i sądów, dlatego teraz zapytam prywatnie: jak Pan nas ocenia jako grupę społeczną?

J.P.: Rzeczywiście, w przeciwieństwie do poprzednich powieści, gdzie podejmowałem tematy bardziej publicystyczne, tu skoncentrowałem się na obrazie swojego pokolenia, podążając za jedną z bazowych prawd – że powinno się pisać o tym, o czym się ma pojęcie [śmiech]. I, jak zwykle zresztą, nie starałem się przeforsować jakiejś konkretnej tezy, bardziej pokazać, że zmiany społeczne, gospodarcze i tak zwana wolność niekoniecznie przynoszą satysfakcję, równie często zagubienie. Zwłaszcza w scenerii coraz bardziej drapieżnego kapitalizmu. Moje pokolenie ma więcej możliwości niż poprzednie i wykazuje się zadziwiającą przedsiębiorczością. Kto ryzykuje, ten pije szampana, ale również musi się liczyć z porażką. Mamy więcej możliwości – w wielu sferach życia – niż nasi rodzice, ale często brakuje wskazówek, co można z tą wolnością zrobić.

P.S.: Dlatego właśnie uważam, że od szampana lepsze jest wino [śmiech]. Ale wróćmy do szampana… Nagrody przyznawane twórcom literatury kryminalnej i okołokryminalnej są dla Pana istotne? Pytam, bo w Czerwonym świcie stolicę opisuje Pan tak, że mucha nie siada. A może raczej siada, i to niejedna, w tych biedniejszych jej zakątkach… Tak czy inaczej widzę Pana jako laureata Nagrody Kryminalnej Piły dla Najlepszej Polskiej Miejskiej Powieści Kryminalnej. Takie wyróżnienia są dla Pana ważne?

J.P.: [śmiech] Proszę pokazać mi twórcę, którego nie obchodzą nagrody. Natomiast pisanie pod tym kątem byłoby absurdem – choć bardzo dziękuję za te słowa pochwały. Rzeczywiście powieść ma miejski charakter. I to nie tylko ze względu na scenerię, ale i pewne zjawiska typowe dla dużego miasta, można powiedzieć psychologię metropolii.

P.S.: Ano właśnie. Warszawa – jest ważna? Kocha Pan to „miasto zmęczone, gdzie Hitler i Stalin zrobili, co swoje, gdzie wiosna spaliną oddycha”? Czy traktuje jedynie jako miejsca zamieszkania, a pietyzm opisów to tylko i wyłącznie skutek dobrej znajomości stolicy?

J.P.: Warszawa jest dla mnie ważna, to moje miasto. Zwłaszcza że ostatnio pierwszy raz w życiu się z niej wyprowadziłem. Więc te opisy stanowią swego rodzaju pożegnanie. Z Warszawą, i konkretnie z Pragą, na której spędziłem większość życia.

P.S.: Można wiedzieć, gdzie zamierza Pan osiąść? Nina Warwiłow zabierze się razem z Panem?

J.P.: Ostatnio osiadłem we Wrocławiu i bardzo mi się tu podoba. Ale nie jestem w stanie powiedzieć, czy Nina zabierze się ze mną, ona jest w zasadzie odrębnym bytem… Poza tym zwykle myślę o scenerii pod kątem fabuły, więc klamka zapada po rozpracowaniu intrygi.

P.S.: Sporo w „Ninie numer 3” elementów nawiązujących do filmu, zarówno jego piękna, jak i niepewnego pieniądza, jakie niejednokrotnie zwykł oferować. Ofiara była aktorką, jednemu z podejrzanych marzy się robić wielkie kino, pojawiają się nawiązania do polskiego i światowego kina… To raczej nie wzięło się znikąd. Zatem skąd? Z filmowych seansów na kanapie czy czegoś jeszcze? Jakie kino Pan lubi i ceni?

J.P.: Rzeczywiście jest to w pewnym sensie kinowa opowieść – poczynając od otwierającej sekwencji miejskiego życia nocnego i następującego po tym zaćmienia słońca. A następnie przechodząc do bohaterów, z których część pracuje w przemyśle filmowym i boryka się z rozstrzałem pomiędzy możliwościami i realiami branży a własną ambicją. Naturalnie, jestem kinomanem. Myślę, że nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, jeśli napiszę, że kocham Hitchocka, Kubricka i Polańskiego. Cenię kino dopracowane, perfekcyjnie operujące obrazem, muzyką i napięciem.

P.S.: W Czerwonym świcie Nina ma problemy w pracy. Póki co niewielkie, ale można odnieść wrażenie, że nowy zwierzchnik, komisarz Białek, wyraźnie chce utrudnić Warwiłow życie, co przekazał Pan za pomocą dialogów pomiędzy tą dwójką, zresztą świetnych. Dobrze wybrzmiałyby na ekranie, a serialowe adaptacje polskiej literatury popularnej pojawiają się z coraz większą regularnością. Chciałby Pan „zostać zekranizowany”? Jaki ma Pan stosunek do tego typu produkcji telewizyjnych?

J.P.: Tak jak w przypadku nagród, wątpię żeby istniał pisarz – przynajmniej na starcie swojej kariery literackiej – który nie chciałby być zekranizowany. Współczesne seriale kryminalne są naprawdę niezłe, choć jako detaliście, którym jestem, pewnie miejscami byłoby mi odrobinę ciężko [śmiech]. Zapewne na jakimś etapie musiałbym mentalnie oddzielić takie dzieło filmowe od mojej książki.

P.S.: Tak jak Stephen King, gdy obejrzał Kubrickowską ekranizację "Lśnienia"… Ponoć ciężko to zniósł [śmiech]. Ponownie odniosę się do naszej „Roztopowej” rozmowy… Nadal ma Pan obawę, czy właśnie napisana książka jest dość dobra?

J.P.: Po roku od wydania mam wrażenie, że książka została bardzo dobrze przyjęta i cieszę się z tego powodu. Oczywiście, jako autor, mam obiekcje do każdej z moich powieści, szczegóły zachowam dla siebie [śmiech]. Natomiast, zwłaszcza po upływie pewnego czasu od premiery, odczuwam wzrost satysfakcji z moich książek i to jest miłe uczucie.

P.S.: W posłowiu do Czerwonego świtu wspomina Pan, że czyta większość recenzji i opinii na temat swoich książek. Jak Pan się czuje z pozyskaną z ich lektury wiedzą?

J.P.: Przede wszystkim ta wiedza jest mi potrzebna, żeby się rozwijać.

P.S.: Zdarzyło się Panu coś zmienić w tekście po przeczytaniu jakiejś opinii, dlatego że recenzent skrytykował jakąś Pana manierę, jakiś wątek et cetera? Co to było i w której książce?

J.P.: Zdarza mi się zmieniać pewne prawidła. Na przykład mam poczucie, że w Czerwonym świcie odrobinę zredukowałem wątki obyczajowe, żeby wyeksponować te stricte kryminalne.

P.S.: Ale na szczęście obyczaju nadal jest sporo. Cieszy mnie to, bo niezmiennie doceniam Pańską wrażliwość i tak zwany kobiecy pierwiastek, który pojawia się, gdy zagłębia się Pan w pełną sprzeczności uczuciowość i niedoskonałości bohaterów, zwłaszcza Niny, którą pod koniec Czerwonego świtu ponownie zostawia Pan na rozstaju dróg. Jest już zarys wizji, co dalej z panią komisarz?

J.P.: Dziękuję za dobre słowo. I zarys jest, musi być [śmiech]. Mam na myśli, że wtedy, kiedy pisze się serię, tworzy się postać wielopowieściową.

P.S.: A co z twórczością poza cyklem o Ninie Warwiłow? Thriller W Imię Natury nie był chyba jednorazowym strzałem?

J.P.: No cóż, na razie mogę powiedzieć, że w 2020 nie wydam więcej książek [śmiech]. Z pewnością W Imię Natury nie było jednorazowym strzałem, ale informacje dotyczące wycieczek poza cykl Nina Warwiłow pozwolę sobie jeszcze zachować w tajemnicy…

P.S. Zatem pozostaje mi to uszanować i – przynajmniej w tym momencie – już dalej nie dopytywać… Bardzo dziękuję za rozmowę.


O KSIĄŻCE

NASZA RECENZJA


Paulina Stoparek - z wykształcenia kulturoznawca filmoznawca, zawodowo związana z branżą wydawniczą, pracuje głównie przy literaturze kryminalnej. W sieci publikuje od 2012 r. Pisząc o literaturze i kinie, szuka kontekstów, wynajduje absurdy, rozpatruje od strony kulturoznawczej. Przede wszystkim jednak wytacza merytoryczne działa przeciwko tym, którzy rzetelną krytykę mylą z hejtowaniem i ogólnikowością. Takim pisaniem gardzi i prędzej padnie trupem, niż się do niego zniży. Prowadzi witrynę „Redaktor na Tropie” (redaktornatropie.wordpress.com)