#

Mam to zboczenie, że poprawiam swoje powieści tak długo, aż robi mi się od nich niedobrze.

wywiad z Arturem Urbanowiczem,

Polska kryminałem stoi. Literatura kryminalna stała się wręcz naszym towarem eksportowym. Jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że niebawem pałeczkę pierwszeństwa może przejąć rodzimy horror, który ostatnio mocno zyskał na popularności. Niemała w tym zasługa Artura Urbanowicza, dwukrotnego laureata Nagrody Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego, który swoją najnowszą powieścią „Inkub” szturmem zdobył serca czytelników, nawet tych, którym dotąd nie do końca było z grozą po drodze. O sugestywności rozpisania postaci, mariażu gatunków i… diable z Autorem rozmawiała Paulina Stoparek.

Paulina Stoparek: Ponad 700 stron, przed każdym z rozdziałów stosowny cytat z literatury specjalistycznej lub adekwatne przysłowie, bohaterowie, którzy zgłębiają wiedzę na temat czarownic i ludowych wierzeń. Do tego posłowie, w którym wspomina Pan o licznych wycieczkach w opisane w „Inkubie” rejony, niewytłumaczalnych racjonalnie zasłyszanych wydarzeniach, o nocowaniu w chacie blisko miejsca naznaczonego tragicznymi wydarzeniami… Jawi się Pan jako autor maksymalnie skrupulatny. Ile trwał research do „Inkuba”?

Artur Urbanowicz: Trudno mi to ocenić, gdyż nie pracuję nad powieścią w taki sposób, że najpierw zbieram materiały, a potem z nich lepię. Najpierw piszę draft, jej pierwszą wersję na odwal się, by jak najszybciej uzyskać szkielet, który potem można uatrakcyjniać, opakowywać i upiększać. Research odbywa się w trakcie, co czasem powoduje konieczność istotnych zmian w fabule, ale zawsze udawało mi się z tym poradzić. Na przykład pierwotnie to Vitek i Chester mieli prowadzić śledztwo w sprawie śmierci spopielałego małżeństwa, a tematu samobójstwa ich kolegi z Rutki-Tartak miało w ogóle nie być. Potrzebowałem jednak ograniczeń, więc zrobiłem z nich kryminalnych, gdyż dochodzeniowo-śledczy mają więcej „mocy sprawczej”. Analogicznie motyw ewakuacji wioski podsunął mi po czasie pewien doświadczony policjant, więc początkowe fragmenty powieści musiały zostać przepisane.

Research to nie tylko czytanie, research to także słuchanie ludzi i przede wszystkim wyjście w teren. Raz zaliczyłem samotną noc w chacie niedaleko miejsca zbrodni, w której chłopak najpierw zastrzelił swoją dziewczynę, a potem popełnił samobójstwo. Tę przygodę zafundowałem sobie jeszcze w 2016 roku i urodziło się z niej wiele inspiracji, przede wszystkim motyw wystrzałów co noc o tej samej porze i na tym samym polu, który znajdziemy w „Inkubie”. Ale ostatnie konsultacje z policjantami, którzy czytali powieść w poszukiwaniu głupot na temat ich pracy, konsultacje ze specjalistami od rynku nieruchomości czy pracownikami urzędu stanu cywilnego odbywały się już w roku 2018, niedługo przed zdaniem tekstu wydawnictwu. Z kolei wspomniane przez Panią cytaty wyciągnięte z literatury naukowej na temat polskich i zagranicznych czarownic to efekt tego, że kiedy intensywnie pracuję nad powieścią, czytam wyłącznie rzeczy związane z tematem najnowszej książki. Nic innego. Czas nie jest z gumy i trzeba efektywnie go wykorzystywać.

PS: Sugestywność opisów i tworzenie spowitego namacalną wręcz grozą klimatu to niewątpliwe zalety Pana pióra. Do tego znajomość regionu z racji pochodzenia, wspomniana kwerenda, która na dobrą sprawę nadała całości trójwymiarowego obrazu. A czwarty wymiar? Tak, muszę zdać to pytanie: wierzy Pan w czary lub inne racjonalnie niewytłumaczalne zdarzenia?

AU: Wierzę w Boga, więc w diabła też. Wierzę, że konszachty z nim mogą być niebezpieczne i zawsze będzie od nas sprytniejszy. Nic nie straszy mnie tak, jak horrory o opętaniach przez demony. „Egzorcystę” oglądałem z na wpół zmrużonymi oczami i choć do dziś jestem pod ogromnym wrażeniem tego filmu, nigdy do niego nie wróciłem, jedynie w wersji literackiej. Po prostu za bardzo mnie przeraża.

Skoro wierzę w Boga, wierzę również w życie po życiu, wierzę, że echa ludzkich dusz mogą ukazywać się nam jako duchy, wierzę, że mogą nawiedzać nas w snach,wpływać na rzeczywistość, przestawiać przedmioty, opiekować się nami, podsyłać podpowiedzi służące rozwiązywaniu naszych problemów.

Stanowię mieszkankę wybuchową, bowiem, pomimo zamiłowania do pisarstwa, a więc skrajnie humanistycznej dziedziny, jako matematyk z wykształcenia podchodzę do otaczającej mnie rzeczywistości do bólu logicznie. Wydawałoby się, że stanowię idealny materiał na ateistę, lecz nie przeszkadza mi to wierzyć, że istnieją nad nami byty wyższego rzędu – wielokrotnie od nas mądrzejsze i o większych możliwościach. Dlaczego? Już w “Gałęzistym”, mojej pierwszej powieści, pisałem, że jeżeli ktoś próbuje ogarnąć taką istotę ludzkim umysłem, popełnia błąd już na starcie, w założeniach, bowiem zakłada, że można ją opisać, zmierzyć, zbadać, zaklasyfikować, zapędzić w kozi róg przy pomocy ludzkiego postrzegania świata. A to przecież myślenie pozbawione logiki. To tak, jakby mrówki próbowały ogarnąć umysłem nas, jakby próbowały nas przechytrzyć. Nie udało i nie uda im się to, dziwnym trafem to my dalej panujemy nad tą planetą. Wierzę, że dla kogoś my również jesteśmy takimi mrówkami.

Nikogo jednak nie będę przekonywał na siłę, nie należę również do ludzi, którzy dają do zrozumienia osobom o innych poglądach, że są kimś gorszym. To indywidualna sprawa każdego z nas, w co wierzy, a w co nie wierzy, i o ile nie robimy z tego powodu krzywdy sobie nawzajem, każdy ma do tego prawo. Popuścić hamulce mogłem za to na kartach powieści. Tam, w prologu „Inkuba”, odniosłem się do kwestii trochę prowokacyjnie. Chodzi mi o fragment: „Nie wierzysz w takie rzeczy? W takim razie mam propozycję: podpisz świadomie cyrograf, tu i teraz, własną krwią. Zadeklaruj w nim, że oddajesz się we władanie diabłu. Na zawsze, bez możliwości odwołania. Co ci szkodzi? W końcu według ciebie nie ma się czego bać!”. Takie coś naprawdę zaproponowałem kiedyś swojemu przyjacielowi, który jest ateistą. Nie poszedł na ten układ. Nie oznacza to jednak, że dalej nie cenię i nie podziwiam go jako człowieka.

PS: Jak myślę o tym fragmencie, to jako ateistka przyznam, że też bym miała obawy. Dla mnie to pokrewne przysięganiu na życie własnego rodzica czy dziecka… Prowokowanie Losu. Po co kusić? Ale wróćmy do „Inkuba”. Nie wiem, czy spotkał się Pan z taką informacją zwrotną po lekturze powieści, zatem z góry przepraszam, jeśli się powtórzę. Pani Oś. Bohaterka bynajmniej niepierwszoplanowa, ale wokół niej zbiegają się wszystkie najważniejsze wątki „Inkuba”. Dla mnie to taka postać, która nawet gdy w danym rozdziale się nie pojawia, i tak naznacza kolejne akapity swoją osobowością. Na jej pojawienie się czekamy, z jej milczącym spojrzeniem dwukolorowych oczu niemal dosłownie się mierzymy, na jej spokojne, ale zwykle niepokojące słowa nadstawiamy czytelnicze uszy. Jak Pan, do pioruna, osiągnął taki efekt?! Zasłyszane opowieści i research swoją drogą, ale skąd się wzięła tak niebywała sugestywność? Wzorował Pan postać Teresy Oś na kimś z otoczenia?

AU: Tworząc postać pani Oś, założenie miałem jedno: musi być obca, niezbadana. Jak potwór z filmu „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”. Czytelnik musi się zastanawiać, co tej dziwnej kobiecie chodzi po głowie, i nie może się tego dowiedzieć do epilogu.Pani Oś musi wzbudzać niepokój w każdym wymiarze, więc trzeba było nadać jej odpowiednie cechy wyglądu – siatkarski wzrost, nienaturalnie szczupłą sylwetkę, różnokolorowe oczy, staroświecką czarną suknię i bladą, porcelanową skórę bez zmarszczek. Jej osoba miała rodzić coraz to nowe pytania bez odpowiedzi, stąd motyw, że jej suknia chyba (słowo klucz przy tworzeniu nastroju niepewności) w niektórych momentach zmienia kolor jak u kameleona (zauważmy, że ten koncept pojawia się nawet na okładce, wyszło nam to niechcący, ale świetnie się złożyło!) albo jej chodu, w trakcie którego wydaje się nie ruszać nogami. Nie widzimy tego, ponieważ nogi ukrywają się pod suknią, więc nie możemy być pewni. Kiedy pani Oś obcuje z ludźmi, z pozoru jest miła i spokojna, ale widzimy po jej łobuzerskim błysku w oku, że to tylko pozory. Przypomina to spotkanie z łobuziakiem, który całą mową ciała daje do zrozumienia, że chce nam spłatać psikusa, choć twierdzi, że możemy mu zaufać. Takie szczegóły wpływają na nastrój tajemniczości i niepokoju, jaki wzbudza dana osoba.

Co zaś do efektu, o którym Pani wspomina, że myślimy o czarownicy także w rozdziałach, w których się nie pojawia, chyba najlepiej opisał to Staszek w trakcie rozmowy z księdzem Andrzejem: pani Oś zawsze ma coś wspólnego z przerażającymi wydarzeniami, które dotykają wioskę. Zawsze coś, zazwyczaj drobnostkę. Czasem jej nie widać, jest jak element tła, na który początkowo nie zwraca się uwagi, ale się pojawia. Czy to w słowach opętanej Alicji, czy to w sytuacji z dzieckiem, które pod sklepem w Smolnikach z niewiadomych przyczyn straciło przytomność. W tłumie mogliśmy ją wtedy wypatrzeć. Albo scena, w której Krysia słyszy szelest jej sukni niesiony przez wiatr, choć fizycznie jej nie widzi. Pani Oś to connector wszystkich tragedii, jakie spotykają wioskę. Szukając go, bawimy się w „gdzie jest Wally?” w wersji z czarownicą. Bawimy się i boimy.

PS: Praktycznie rzecz biorąc, „Inkub” okazał się bestsellerem zanim nastąpiła jego oficjalna premiera. Zaledwie dwa dni po niej na Pańskim fanpejdżu pojawiła się informacja, że wydawca już ma w planie dodruk. Dwa dni! Tym samym jest Pan obok Stefana Dardy bodajże najpopularniejszym polskim autorem grozy. Marzenie się spełniło czy raczej zaostrzył się Pański apetyt odnośnie pisarskich ambicji?

AU: Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, nie wiem również, czy to dobra postawa, czy zła, ale nigdy nie nasycam się osiągniętymi celami. Kiedy udaje mi się doprowadzić plan do szczęśliwego końca, to najczęściej reaguję na to na zasadzie: „OK, fajnie, że się udało, cieszę się, ale teraz pora na coś większego”. Kroczek po kroczku. Taka postawa gwarantuje, że nigdy nie zabraknie mi pisarskich ambicji. To miłe, że sądzi Pani, iż aktualnie jestem obok Stefana Dardy najpopularniejszym polskim autorem grozy. Cieszę się, ale znowu nie czuję się w pełni zadowolony. Każda powieść to dla mnie krok w górę i trzeba dalej podążać tą drogą, nie osiadać na laurach. Bez przerwy walczyć o więcej. Jest jeszcze sporo marzeń do spełnienia i celów do osiągnięcia: życie z pisania, wydanie powieści za granicą, stanie się jednym z najlepiej sprzedających się polskich autorów bez względu na gatunki (uważam, że nawet pisząc grozę, jest to możliwe – najpopularniejszym pisarzem w Polsce jest Stephen King, który z grozą kojarzy się jednoznacznie), może jakaś ekranizacja, może Nagroda Brama Strokera, a więc najbardziej prestiżowa nagroda literacka z gatunku horroru na świecie? A dlaczego nie? Dlaczego mam się ograniczać? Dlaczego mam sam sobie podcinać skrzydła? Nie powiem zuchwale, że na pewno uda mi się to wszystko osiągnąć, ale mogę obiecać, że będę to tego dążyć i nigdy nie zabraknie mi motywacji. I nawet jeżeli się nie uda, to przynajmniej wyniknie z tego po drodze sporo innego, trochę mniejszego dobra. Na przykład, jeżeli nie uda się znaleźć w dziesiątce najlepiej sprzedających się polskich autorów, to może chociaż uda się doczłapać do dwudziestki? To też byłaby wielka sprawa. Zatem zawijamy rękawy i zasuwamy!

PS: Zasuwamy! A skoro mamy bestseller, do tego świetną akcję promocyjną, to i możemy się spodziewać zachowań, że tak powiem, okołoliterackich. Czy biorąc pod uwagę czytelnicze zainteresowanie i słowa uznania, z jakimi spotyka się Pan chociażby na Facebooku, przewiduje Pan wzmożoną turystykę w okolice Suwałk, których zawiesisty klimat oddał Pan na kartach „Inkuba”?

AU: Docierają do mnie sygnały, że wielu czytelników po przeczytaniu moich książek chce obejrzeć Suwalszczyznę na własne oczy i bardzo mnie to cieszy, bo w powieściach pośrednio chcę promować swój rodzinny region. Niedawno opowiedziano mi sytuację, która zdarzyła się w Centrum Informacji Turystycznej w Suwałkach, gdzie też można dostać moje książki, obok oficjalnych pamiątek z miasta. Przyszło tam starsze małżeństwo. Ekspedientka próbowała zainteresować je książkami, zaczęła tłumaczyć, o czym są, ale goście machnęli ręką i powiedzieli: „pani nam nie tłumaczy, bo przyjechaliśmy tutaj właśnie dlatego, że je przeczytaliśmy”. Serce rośnie, kiedy słyszy się takie historie!

Krąży mi po głowie pomysł, by wzorem Katarzyny Puzyńskiej zorganizować zlot swoich czytelników i zrobić z tego rokroczną tradycję. Zlot odbywałby się latem, jeszcze nie wiem, czy zorganizowałbym to kameralnie, powiedzmy dla dziesięciu osób, czy bardziej masowo, nie wiem, czy byłby to tylko weekend, czy więcej dni. Zapowiada się intensywne wydarzenie, objechalibyśmy wszystkie miejsca z fabuł moich książek, nocowalibyśmy w agroturystyce w Jodoziorach, odbylibyśmy rejs po Wigrach, może nawet zaliczylibyśmy noc spadających gwiazd nad jeziorem Gałęzistym? Magia Suwalszczyzny w pełnej krasie! A wieczorem saunowanie i kameralne spotkanie autorskie. Oczywiście robiłbym za przewodnika, czytelnicy spędziliby ze mną wszystkie dni od rana do nocy. Jestem pewien, że wkrótce z tego pomysłu urodzi się coś dobrego. Muszę tylko dopracować szczegóły.

PS: Jest Pan laureatem Nagrody Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego, która jest najważniejszym odznaczeniem dla polskiego autora horroru. Są jakieś zasadnicze, widoczne różnice w życiu pisarza spod znaku grozy po otrzymaniu tej nagrody? Jaki jest Urbanowicz po „Grabińskim”? Co się zmieniło, a co zostało po staremu?


AU: Cóż, na pewno ładnie to wygląda na okładce nowej powieści, kiedy można napisać „Nowa powieść laureata takiej, a takiej nagrody”, doświadczasz też pewnego rodzaju satysfakcji – napisałeś powieść, którą literaturoznawcy uznali za najlepszą w danym roku. A czy dostrzegam jakieś różnice w swoim życiu po otrzymaniu „Graba”? Niezbyt. Jak już mówiłem – jest radość, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jak to mówił Timon z „Króla Lwa”, zostawiam przeszłość za sobą, choć w tym wypadku przeszłość przyjemną, nie bolesną. Ale jednak przeszłość. Za rok czy dwa mało kto będzie o niej pamiętał. Tak wygląda współczesny świat, że w dobie internetu jesteśmy zalewani przepotężną dawką informacji i coś, co jeszcze wczoraj było na topie, dziś jest przestarzałe. Nie ma co się na to obrażać, tylko dostosować się do świata. Bo on na pewno nie dostosuje się do nas.

PS: Zostańmy jeszcze przez chwilę przy temacie rzeczonej nagrody. Ma Pan bogatą wyobraźnię, więc proszę sobie wyobrazić, że jest Pan dzieckiem, które nie stara się odpowiadać dyplomatycznie, tylko wali prosto z mostu. Gotowy? [śmiech] Zatem moje pytanie brzmi: liczy Pan na drugiego „Grabińskiego”?

Zatem odpowiadam prosto z mostu i najzupełniej szczerze: na drugiego Grabińskiego nie liczę, ba, jestem pewien, że go nie zdobędę. To żadna fałszywa skromność, tylko realny ogląd sytuacji. [uśmiech] Może uda się zdobyć wyróżnienie czytelników, ale to już zależy od tego, jak ocenią moją powieść w porównaniu z innymi. Nigdy nie myślałem i nie pomyślę, że cokolwiek mi się należy. Jestem zwolennikiem strategii życiowej pod tytułem: „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”, orędownikiem pracowitości. Uważam również, że nigdy nie zapracuję na tytuł mistrza grozy/pisarstwa. Nikomu nie zabronię tak o sobie mówić, każdy ma prawo do dowolnych poglądów, ale nie oznacza to, że będę z nim się zgadzać. Uważam się za słabego pisarza…

PS: Że co?

AU: Tak, dokładnie tak uważam! To pozorne zaprzeczenie tego, co mówiłem wcześniej o podcinaniu skrzydeł samemu sobie, bo takie podejście uważam za dobre o tyle, że pozytywne recenzje cieszą podwójnie, a kiepskie nie ruszają. Do tego wymusza na mnie bezustanny rozwój, stawianie sobie coraz to nowych wyzwań. Bo zamierzam rozwijać się pod tym względem (i innych) aż do śmierci, progres musi być zauważalny również w twórczości. Już mówiłem – nawet jeżeli nie uda się osiągnąć celu, to w drodze do niego na pewno wydarzy się sporo dobrego. Trochę mniej, ale będę mógł spojrzeć w lustro i powiedzieć, że dałem z siebie wszystko.

PS: Z pisania literatury grozy jest się w Polsce utrzymać bardzo trudno, chociaż mam nieodparte wrażenie, że niebawem się to zmieni. Mówiąc o marzeniach, wspomniał Pan o życiu z pisania. Rzeczywiście chciałby Pan zarabiać wyłącznie piórem czy też ceni Pan sobie pracę w korporacji i wolałby z niej nie rezygnować?

AU: Praca w korporacji daje mi stabilizację, którą niesamowicie sobie cenię, do tego bardzo ją lubię, ponieważ jest idealna dla matematyka – polega na rozwiązywaniu problemów. Wolałbym z niej nie rezygnować, jednak dopuszczam możliwość sytuacji, w której będę musiał podjąć decyzję, czy w stu procentach poświęcam się pisaniu i idącymi za nim działaniami „okołoliterackimi”, które wymagają czasu, czy jednak dalej próbuję pogodzić je z pracą zawodową. Praca zawodowa to osiem godzin dziennie, których nie poświęcam na pisanie i jego otoczkę. W osiem godzin można napisać czasem nawet dwadzieścia stron, co daje piętnaście dni i mamy draft kolejnej powieści. Tylko draft, nie gotową powieść, bo tekst wymaga potem wielu poprawek, ale chciałbym pokazać, że Mrozowe tempo pisania pierwszych wersji tekstu jest jak najbardziej możliwe, zwłaszcza jeżeli autor czerpie z tego frajdę i nie robi w życiu nic innego. Ja jednak mam to zboczenie, że poprawiam swoje powieści tak długo, aż robi mi się od nich niedobrze i mam ich dosyć. „Inkuba” i „Grzesznika” poprawiałem od deski do deski po dwadzieścia razy. Można oszaleć! [śmiech] W tej chwili trudno mi odpowiedzieć, czy kiedykolwiek przejdę na pełen etat, jeżeli chodzi o pisarstwo. Czas pokaże. Bo choć stawiam sobie coraz to nowe wyzwania i wiele ryzykuje, minimalną poduszkę bezpieczeństwa zawsze warto mieć w zanadrzu.

PS: Właśnie, a jak jest teraz? Starcza Panu czasu na wszystko? Jest Pan w trakcie trasy promocyjnej „Inkuba”, za chwilę Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie, a na jesieni, podczas targów krakowskich, premiera kolejnej Pańskiej powieści, która sama się przecież nie napisze, potem Kfason, który bez Pana wizyty się nie obejdzie… Do tego dość intensywnie prowadzi Pan autorski profil na Facebooku, odpowiada na pytania czytelników i ma z nimi rewelacyjny kontakt. Pański grafik, o ile jeszcze nie jest do granic zapełniony, to za chwilę zacznie pękać w szwach… Jak Pan to ogarnia?

AU: To proste! Jestem samotny! Nie żebym wyznawał w życiu zasadę „forever alone”, przeciwnie – uważam, że miłość to najpiękniejsze uczucie, jakie może połączyć dwoje ludzi. Ale kiedy akurat nie ma się osoby, którą można nim obdarzyć, kiedy jeszcze nie założyło się rodziny, trzeba szukać pozytywnej strony medalu tego stanu. Takim pozytywem jest czas, który oprócz pracy zawodowej można poświęcić na pisanie.

Nie myślę o niczym innym, tylko o swoich historiach. Jestem zaprogramowany na kreatywność, tworzenie nowych opowieści i poprawianie już powstałych. Weszło mi to w nawyk i dziwnie się czuję, kiedy akurat nad czymś nie pracuję. Piszę z samego rana, zaraz po przebudzeniu, dwie godziny lub dłużej. Do pracy idę na 11:00. Piszę w trakcie jazdy pociągiem do i z pracy, po dwadzieścia minut w jedną stronę. Jeżeli nie jestem jeszcze zbytnio zmęczony, staram się pisać również po powrocie z pracy. Kiedy akurat wpadnę w stan twórczego śnięcia i przychodzą mi do głowy pomysły, jak poprawić tekst, zapisuję to sobie w telefonie, by potem sukcesywnie wprowadzać poprawki. Aby nie zaniedbywać czytania, kolejne książki zaliczam w formie audiobooków, kiedy podróżuję samochodem i w innych sytuacjach, w których mogę użyć smartfona i słuchawek. Zdziwicie się, ile jest na to możliwości i jak szybko można odhaczyć kolejną powieść, na przykład stojąc w kolejce w supermarkecie. Kilka minut w tę, kilka minut we w tę, ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka.

Przy pisaniu nowej książki ustaliłem, że moim minimum będą trzy strony dziennie i choćby nie wiem co, muszą zostać napisane. Trzy-cztery strony dziennie to sto stron miesięcznie, czyli powieść przeciętnej długości w trzy miesiące. Dopiero kiedy wyrobię dzienny plan minimum, nagradzam się jakąś przyjemnością i z poczuciem spełnionego obowiązku się relaksuję.

Przy szukaniu możliwości na pisanie ważne jest, by starać się wyeliminować z życia zajęcia, które są czystą stratą czasu, takie jak przeglądanie social mediów, wdawanie się w niepotrzebne dyskusje w sieci, nałogowe oglądanie seriali i zbyt częste imprezowanie. Zakupy – duże, raz w tygodniu, by nie musieć chodzić do sklepu codziennie po coś innego. Nawet sprzątanie mieszkania zlecam komuś z zewnątrz, dzięki czemu zyskuję kilka godzin. Po prostu wyceniam swoje roboczogodziny na więcej niż te trzydzieści-czterdzieści złotych za jedną, które płacę osobie dbającej o porządek. Obiad jem w pracy, a w weekendy w mieście, nie gotuję sobie, bo to znowu wymagałoby czasu, by kupić składniki i odpowiednio je przyrządzić. Czas to waluta, której nie da się odzyskać i odpowiednie zarządzanie jego zasobami to podstawa. Chcę być jak najlepszym autorem, nie przeciętnym autorem, przeciętnym kucharzem i przeciętnym majsterkowiczem w jednym. Jeżeli się za coś zabierasz, dawaj z siebie sto procent. W innym wypadku nawet nie zaczynaj.

PS: Dziękuję za tę odpowiedź. Nie zdając sobie z tego sprawy, przy okazji pomógł mi Pan. Będę wracać do tych Pana słów. Ale wróćmy do Pana! Jest Pan absolwentem kursu pisarskiego w Maszynie do Pisania, szkole kreatywnego pisania założonej przez Katarzynę Bondę. Jak Pan wspomina czas w niej spędzony? Czy nauczył się Pan czegoś, o czym wcześniej nie miał pojęcia, a bez czego teraz nie wyobraża Pan sobie pracy pisarza?

AU: Uważam, że zapisanie się na ten kurs było jedną z najlepszych decyzji, jakie mogłem ówcześnie podjąć i nauczyłem się tam bardzo wiele. Przede wszystkim to wtedy urodziła się we mnie pasja do bezustannego nabywania wiedzy na temat warsztatu, który zamierzam szlifować w nieskończoność. Poskutkowało to tym, że potem uczestniczyłem w jeszcze paru innych kursach, które poszerzyły moje horyzonty pod kątem pisania beletrystyki, także niezbyt oczywistych, jak na przykład warsztaty stand-upu albo improwizacji teatralnej. Zacząłem też szukać fachowej literatury na ten temat i przeczytałem kilka książek, które otworzyły mi oczy. Jestem zdania, że każdy początkujący autor powinien zaliczyć taki kurs i przeczytać najważniejsze książki o tej tematyce, takie jak „Magia słowa” Joanny Wryczy-Bekier i „Warsztat pisarza” Dwighta V. Swaina. Druga z wymienionych chyba jako pierwsza wprowadziła do języka pojęcie „warsztatu pisarza”. Oczywiście nie mówię, by czytać i bezrefleksyjnie przyjmować na wiarę wszystko, co zostało tam napisane. Trzeba czytać i rozważać samodzielnie, czy piszący nie ma racji. Ja mam tak, że wiele wskazówek odnośnie do pisania przychodzi mi do głowy na bieżąco. Notuję i kolekcjonuję je, od czasu do czasu czytam wszystkie od nowa dla odświeżenia.

PS: Ale żeby pisać beletrystykę, trzeba też czytać beletrystykę. Kogo w wolnych chwilach czyta Artur Urbanowicz?

AU: Mam tylko jednego ulubionego autora, którego książki przeczytałem wszystkie. To Wojciech Chmielarz. Konstruuje świetne fabuły zakończone mocnym uderzeniem. To po pierwsze. Po drugie – nie ma wodolejstwa, jego powieści czyta się szybko, wciągają, zajmują. Po trzecie – używając minimalnej liczby słów kreuje wyraziste postacie. Gangster Borzestowski z cyklu o Mortce to jedna z najlepiej wykreowanych postaci w literaturze, jakie znam.

Jeżeli chodzi o innych, trudno mi takowych wskazać, gdyż staram się sięgać po jak największą liczbę autorów, by dotykać coraz to innych stylów i wynosić coś dla siebie pod kątem pisarskim. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie czytam już przede wszystkim dla przyjemności, a w ramach pracy nad warsztatem. Z tego powodu prędzej mógłbym mówić o pojedynczych książkach, które zrobiły na mnie wrażenie. Na przykład bardzo podobał mi się styl, w jakim Miłoszewski napisał „Jak zawsze” – przypominający stand-upowy storytelling, z jajem. Zresztą jego elementydostrzeżemy także w trylogii o Szackim. Jedyny horror w takim klimacie, jaki przeczytałem, to „Slade House” Davida Mitchella. Bardzo polecam.

Choć nigdy nie byłem wielkim fanem Stephena Kinga, ostatnio zacząłem słuchać jego największych dzieł w audiobookach. Ale znowu – przede wszystkim w ramach pracy nad warsztatem. Z prostej przyczyny – nie mogę mu nie oddać, że ma bardzo dobry rytm zdań. Liczę, że się z nim osłucham i w nawyk wejdzie mi pisanie w takim rytmie. Aktualnie na tapet wziąłem „Christine”, wcześniej zaliczyłem w tej formie „Cmętarz zwieżąt”, „Lśnienie”, „Misery”, „Wielki marsz” i „Mroczną połowę”, choć ją akurat w ramach researchu do czwartej powieści, to jedna z książek Kinga zbierających gorsze recenzje. W planach mam jeszcze przynajmniej „Dallas ‘63” i „Miasteczko Salem”. Mam również gorącą nadzieję, że w audiobooku kiedyś wyjdzie „To”, choć wydawnictwo Albatros raczej nie wydaje książek w takim formacie.

PS: Też marzy mi się „To” w wersji głosowej. Pieśń przyszłości… Tymczasem pierwszego kwietnia gruchnęła wiadomość o jesiennej premierze Pana nowej książki „Król roastów”. Nie tylko ja nie chciałabym, aby to był żart…

AU: „Król roastów” był żartem prima-aprilisowym! [śmiech] Częściowo. Bo nie twierdzę, że taka powieść, i to z zarysem fabuły, jaki napisałem na fanpage’u, nigdy nie powstanie. To byłoby ciekawe pisarskie wyzwanie i kusi mnie, by się go podjąć. Horror ekstremalny (a więc inny, niż tworzyłem do tej pory), w którym groza opierałaby się na czarnym do granic humorze w żartach, a roasty przecież z takiego słyną. Wystarczy obejrzeć Sebastiana Rejenta, dla którego żarty w stylu: „Michał Wiśniewski ma raka. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego gówna. Mówię oczywiście o raku” to chleb powszedni. To byłaby naprawdę ostra jazda, czytanie takich żartów bolałoby tak, jak czytanie klasycznego splatterpunku – podgatunku hardcore horroru, który ma na celu nie tyle straszyć, co wzbudzać odrazę i obrzydzenie.

Zauważyłem ciekawą rzecz. To, co w horrorze ekstremalnym nas przeraża (wynaturzenia, dewiacje, naturalizm, pedofilia, nekrofilia, zoofilia i tak dalej), w roastach nas śmieszy. A przecież opowiada się o tym samym! Więc może dałoby się z tego stworzyć nietypową powieść, w której przemyciłbym sporo teoretycznej wiedzy o stand-upie i pisaniu żartów? Zawsze to dodatkowy smaczek i wymiar. Dostrzegam jednak potężne zagrożenie. Horror ekstremalny, jak sama nazwa wskazuje, to skrajność. Aby koncept tej powieści miał sens, w żartach również musiałbym przekroczyć granice dobrego smaku. I to daleko. Zero tematów tabu, największe świętości takie jak wiara i rodzina musiałyby zostać zdeptane i zgnojone. Powieść wywołałaby sporo kontrowersji, urodziłyby się dyskusje, jak daleko można posunąć się w literaturze. Nie zależy mi na wywoływaniu skandali. Chcę tylko opowiadać dobre historie.

Pomijając prima-aprilisowe żarty, moją powieścią numer cztery będzie „Paradoks”. Książka inna niż dotychczasowe, groza bardziej psychologiczna. Marzy mi się, by opakować ją w psychodeliczny klimat rodem ze „Lśnienia” Kinga. Nie wiem, czy się uda, ale spróbuję. W tej książce biorę na tapet motyw sobowtóra. Sporo będzie też o matematyce, a przede wszystkim o samotności ludzi inteligentnych otaczanych przez, ekhem, mniej inteligentnych. Bo taka samotność istnieje i mało kto zdaje sobie z niej sprawę. Draft powieści jest ukończony, teraz można z niego lepić coś lepszego. Bardzo podoba mi się jej koncept, zakończenie również, znowu z mocnym uderzeniem. Jestem ciekaw, jak odbiorą ją czytelnicy, bo to bardzo osobista historia. I cholernie smutna. Jeżeli chodzi o datę premiery, jeżeli powieść wyjdzie na święta 2020, będzie bardzo dobrze. Nie mogę jednak tego obiecać, bo będę chciał ją mocno dopieścić. Zadania nie ułatwiają mi kolejne dobre recenzje „Inkuba”, które tylko podnoszą mi ciśnienie, by stworzyć coś przynajmniej równie dobrego. Stresuję się dobrymi recenzjami! Do czego to doszło? Swoisty… paradoks.

PS: Z takim podejściem nie dziwne, że tak bardzo skupia się Pan na… [śmiech] zasuwaniu. A jeszcze dalsze plany? Mariaż grozy z innym gatunkiem to niezły patent. Będzie Pan ten zamysł kontynuował?

Oczywiście! Mam już pomysł na piątą powieść i podoba mi się tak bardzo, jak chyba jeszcze żaden w mojej dotychczasowej twórczości. Wprost nie mogę się doczekać, kiedy zacznę nad tym pracować! Znowu połączę grozę z innym gatunkiem, ale na razie nie zdradzę z jakim. Jest to materiał na powieść grubości „Inkuba”, na powieść najlepszą i najbardziej przerażającą ze wszystkich pięciu. Jak wyjdzie, zobaczymy, ale jeżeli już teraz wzbudza to we mnie taki entuzjazm, to co będzie, jak ta historia nabierze realnych kształtów? Ekscytuję się na samą myśl! Kiedy wyobrażam sobie migawki z niektórych scen, dostaję ciarek. Jest na co czekać!

Uwielbiam hybrydy we wszelkiej postaci, nie tylko literackiej. Zauważyłem, że jest to najprostsza metoda na stworzenie czegoś oryginalnego, wyznaczenie nowego trendu. Weźmy na przykład muzykę – Linkin Park i Limp Bizkit zdecydowały się połączyć metal z kulturą hip hop i… zjednoczyły fanów jednych i drugich. Oczywiście istnieje ryzyko, że eksperyment się nie powiedzie, ale hej – cały postęp ludzkości wziął się z eksperymentowania! Postęp i sukces biorą się wyłącznie z ryzyka. Droga do ich osiągnięcia może być albo skuteczna, albo w stu procentach bezpieczna. Nie da się pogodzić jednego i drugiego.

PS: I jeszcze jedno jest pewne: w Pana przypadku eksperyment się powiódł. Bardzo dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na Kfasonie!

AU: Również dziękuję, pozdrawiam i do zobaczenia!


Paulina Stoparek - z wykształcenia kulturoznawca filmoznawca, zawodowo związana z branżą wydawniczą, pracuje głównie przy literaturze kryminalnej. W sieci publikuje od 2012 r. Pisząc o literaturze i kinie, szuka kontekstów, wynajduje absurdy, rozpatruje od strony kulturoznawczej. Przede wszystkim jednak wytacza merytoryczne działa przeciwko tym, którzy rzetelną krytykę mylą z hejtowaniem i ogólnikowością. Takim pisaniem gardzi i prędzej padnie trupem, niż się do niego zniży. D Prowadzi witrynę „Redaktor na Tropie” (redaktornatropie.wordpress.com)