#

Fikcja wymieszana z rzeczywistością

wywiad z Maciejem Żurawskim

Maciej Żurawski – dziennikarz telewizyjny (Niech żyje kino, Paragraf 148 – kara śmierci), dokumentalista (Mój Mikstat, Światy Jana Jakuba K.), reżyser (Willa, teledyski: Lech Janerka, Świetliki), wokalista (Siła Przebicia). Czarna wołga jest jego debiutem literackim. Rozmowa o powieści i realiach, twarde spojrzenie na śledczą rzeczywistość PRL-u.

Redaktor: Jest Pan doświadczonym dziennikarzem i twórcą sztuki wizualnej – przede wszystkim zdaje się Pan sprawdzać w dokumencie. Skąd pomysł na napisanie książki?

Maciej Żurawski: Szczerze mówiąc, ta książka wzięła się z bezczynności. Rynek medialny we Wrocławiu stał się w pewnym momencie tak skromny, że wyprowadziłem się z tego miasta i zacząłem pisać książkę. Na prowincji życie jest tańsze i płynie innym rytmem, miałem więc sporo czasu na siedzenie przy komputerze. Oczywiście od czasu do czasu wyjeżdżałem do Wrocławia, czy w inne miejsca Polski, by realizować różne projekty medialne, ale zawsze wracałem i pisałem dalej. Pomysł na książkę zrodził się na początku roku 2000, kiedy stykałem się ze sprawami zabójstw w PRL-u. Zauważyłem wtedy, że wśród seryjnych i wielokrotnych zabójców nie ma kobiet. Podobno był jeden przypadek w Węgierskiej Republice Ludowej, ale pomimo starannych poszukiwań, nie udało mi się dotrzeć do tej sprawy.

R.: W tym wywiadzie nie sposób pominąć przygody z „Paragrafem 148” – serią filmów dokumentalnych o polskich mordercach skazanych na karę śmierci. Fascynuje Pana mordercza strona PRL-u?

M. Ż.: „Paragraf 148 – kara śmierci” to cykl dokumentalny realizowany na zlecenie drugiego programy TVP. W latach 2001–2002 zrealizowałem dziewięć odcinków tej serii. Opowiedziałem o seryjnych mordercach (Marchwicki, Modzelewski, Knychała), słynnym wielokrotnym zabójcy Karolu Kocie, sprawie podwójnego zabójstwa, którego dokonali Feder i Dębiński, a Andrzej Trzos-Rastawiecki nakręcił o nim film „Zapis zbrodni”. Były też filmy o zabójstwie Jana Gerharda i pedofilu, który zamordował dwie dziewczynki na początku lat osiemdziesiątych w Augustowie i Suwałkach. Zrobiłem również film o Janie Marchwickim, bracie Zdzisława, powieszonym pięć minut po nim.

Czy fascynuje mnie zbrodnia w PRL-u? Raczej nie. Mogę powiedzieć, że jest we mnie i na zawsze pozostanie, ale fascynacja to za duże słowo. Po prawie dwóch latach jeżdżenia po Polsce i przeglądania akt sądowych, prokuratorskich i śledczych miałem dość i zdecydowałem się na zakończenie mojej pracy nad tym cyklem, kontynuowali go inni reżyserzy. Efektem tego, co we mnie zostało z tych spraw, jest między innymi „Czarna wołga”.

R.: Jest Pan również scenarzystą kilku odcinków ze wspomnianej serii dokumentów. Na czym polegały badania prezentowanych przez Pana spraw kryminalnych, zbieranie materiałów do reportaży?

M. Ż.: Najpierw była dokumentacja. Podróże po całej po Polsce i wizyty w sądach i prokuraturach. Przeglądanie akt, o ile się zachowały, ponieważ niektóre sprawy rozgrywały się w zamierzchłej przeszłości i część akt uległa zniszczeniu. Pamiętam, że w sądzie w Katowicach spędziłem tydzień przeglądając akta, ponieważ tomów do sprawy Marchwickiego było około 370. Przeglądałem te akta, rozmawiałem z prokuratorami, sędziami, milicjantami i świadkami i układałem sobie w głowie jak taki film powinien wyglądać.

R.: Trafiał Pan na nieprawidłowości śledcze (charakterystyczne chyba w sprawach z tego okresu), zawirowania takie jak znajdujemy w „Czarnej wołdze”?

M. Ż.: Jeżeli chodzi o nieprawidłowości, to prawie każda sprawa je miała. Rzadziej dotyczyły one samego śledztwa, a częściej procesu sądowego. Znamienne jest to, że przy każdej sprawie zakończonej karą śmierci były dwie rozbieżne opinie psychiatryczne i sąd zawsze brał pod uwagę tę, która pozwalała na wykonanie kary. Największym przekrętem była sprawa Marchwickiego. Tam mataczono i na etapie śledztwa i w trakcie procesu sądowego. Zero dowodów, tylko poszlaki. Szantażowani sędziowie i prokuratorzy, milicjanci występujący z grupy „Anna” w ramach protestu i fabrykowane zeznania świadków. To był sprawa polityczna prowadzona na użytek władz partyjnych i majora Gruby. Największym jednak kurestwem był skazanie i powieszenie Jana Marchwickiego, brata Zdzisława. Zamordowano w majestacie prawa niewinnego człowieka tylko dlatego, że pasowało to ówczesnym władzom, a sam Jan Marchwicki robił osobiste wycieczki wobec prokuratora Gurgula, dyżurnego kata ówczesnej prokuratury. Na marginesie, nikt nigdy nie rozliczył tego człowieka za jego podłości, a żeby było jeszcze weselej, jego nazwisko wypłynęło ostatnimi czasy jako specjalisty i konsultanta krajowego. Hańba i wstyd.

R.: „Czarna wołga” nie tylko dzieje się w PRL-u, ona wręcz zionie atmosferą tamtych lat. Jednak nie pokazuje Pan PRL-u w krzywym zwierciadle (z nutką gorzkiej melancholii, jak to zwykło się robić), a prezentuje Pan najbrudniejsze i najbardziej odpychające zakamarki ówczesnego Wrocławia w sposób nad wyraz naturalistyczny. Zero nostalgii, zero drwiny – sucha brzydota. Dlaczego?

M. Ż.: Dlatego, że taki Wrocław pamiętam. Oczywiście pamiętam też inny, ale na potrzeby książki przywołałem tę ciemną stronę miasta. Nie oceniałem, nie drwiłem, bo żyliśmy w takiej rzeczywistości, a nie innej. Jestem również przekonany, że naszej przeszłości i historii należy się szacunek, niezależnie czy była ona dobra, zła, miła czy okropna.

R.: Wiemy już, że „Czarna wołga” to nie do końca powieść fikcyjna, że możemy w niej odnaleźć nawiązania do rzeczywistości. Pojawia się tam podobno parę zakamuflowanych znanych nazwisk… Czy czytelnik spoza kręgów dziennikarskich będzie miał możliwość odszyfrować kogo miał Pan na myśli?

M. Ż.: Sama fabuła jest oczywiście fikcją, ale miejsca i część bohaterów ma swoje odpowiedniki w rzeczywistości. Przywołałem nieistniejące już lokale gastronomiczne i kluby, zakłady usługowe i przemysłowe. Pojawiają się w książce nieżyjące już kultowe postacie tego miasta. Opisałem też osoby publiczne, niektóre z nazwiska, a niektóre tylko z imienia. Teraz piłka jest po stronie czytelników, by odnaleźli w tych charakterystykach rzeczywiste postacie.

R.: Pańska powieść nie jest tylko kryminałem, to również thriller psychologiczny – obserwujemy klęskę i odrodzenie złamanego kapitana Kazimierza Zgrobla. Co było pierwsze w Pańskim zamyśle twórczym – stworzyć kryminał, czy powieść psychologiczną?

M. Ż.: To miał być kryminał, ale trakcie pisania i konstruowania fabuły postać kapitana Zgrobla stawała się coraz bardziej skomplikowana. Ja i on zaczęliśmy się gubić w pogmatwanej rzeczywistości. Wiedząc o tym, że czytelnik bardzo szybko może rozszyfrować kto jest mordercą, starałem się pisać tak, by dotrwał on do końca książki i znalazł odpowiedzi na pytania, dlaczego morderca zabija i co z nim zrobi kapitan Zgrobel.

R.: Zgrobel nie jest chyba do końca postacią fikcyjną, czyż nie? Jest bardzo autentyczny w swoich poczynaniach i przemyśleniach.

M. Ż.: Kapitan Kazimierz Zgrobel jest postacią fikcyjną. Tworząc go nie miałem nikogo znanego na myśli. Oczywiście może on nosić jakieś cechy osób, które spotkałem w życiu lub fikcyjnych bohaterów z kina i literatury. Moja podświadomość zapewne napiętnowała go jakimiś walorami, o których nawet ja nie mam pojęcia. Gdybym miał je wymienić, to naprawdę nie jestem w stanie tego zrobić.

R.: Jeśli mówimy już o postaciach w powieści, warto chyba zadać już to trudne pytanie, które na pewno nie padnie tylko raz: skąd tak brutalny wizerunek kobiety w Pańskiej książce? „Ludzkie twarze” mają właściwie tylko matka Zgrobla oraz jego dawna miłość – Ania, obie spoza Wrocławia. Czy duże miasto niszczy kobietę?

M. Ż.: Bardzo lubię kobiety. Są elementem napędowym życia mężczyzn, oczywiście tych, którzy je lubią. Tak jak mężczyźni, kobiety są różne: ładne, głupie, mądre i brzydkie. Te które opisałem w książce pasowały mi do charakteru tej opowieści i świata, który w niej przedstawiłem. Czy duże miasto niszczy? To zależy od charakteru, który równie dobrze może zostać zdeformowany i w małym mieście lub na wsi.

R.: Czy zbrodnie prezentowanie w „Czarnej wołdze” mają zakorzenienie w rzeczywistości? O samej czarnej wołdze wszyscy pewnie kiedyś słyszeli, ale Pańskie nawiązanie do tej miejskiej legendy jest oryginalne. Tak samo oryginalny jest zamysł szeregu zbrodni, wokół których toczy się akcja powieści. Czy to mogło wydarzyć się naprawdę?

M. Ż.: Seryjne zabójstwa mężczyzn w windach są fikcją literacką. Natomiast historię czarnej wołgi usłyszałem do emerytowanego śledczego z Krakowa (sprawa Karola Kota), który zarzekał się, że jest ona prawdziwa i że brał on w udział w tych wydarzeniach. Od innego śledczego z Warszawy dowiedziałem się o znalezionej głowie w Jeziorku Czerniakowskim. Długo myślałem, że to konfabulacja tego milicjanta. Do czasu, aż przeczytałem w dodatku prawnym „Rzeczpospolitej”, że policjanci z grupy zwanej „Archiwum X” rozwiązali po latach tę sprawę i ich ustalenia zgadzały się z tym co opowiedział mi śledczy. Tak więc w mojej książce fikcja miesza się z rzeczywistością.

R.: Dlaczego Wrocław roku 1983 to dobre miejsce na kryminał?

M. Ż.: W tym przypadku odpowiedź jest prosta. Wrocław roku 1983, to czas kiedy przyjechałem do tego miasta na studia. Czas kiedy najintensywniej chłonąłem atmosferę Wrocławia i tak to we mnie pozostało.

R.: Czy mogę zapytać o najbliższe plany zawodowo-twórcze? Czy będziemy mieli okazję obejrzeć jeszcze jakiś „zbrodniczy” dokument w Pańskiej reżyserii? A może pomysł na kolejną książkę?

M. Ż.: Tak jak już wspominałem, rynek medialny staje się coraz bardziej trudny, o realizacji filmów dokumentalnych nie wspominając. Pracuję nad kilkoma projektami, składam je do różnych stacji, ale co z nimi będzie tego naprawdę nie wiem. Jeżeli chodzi o książkę, to kończę pisać „Molo śmierci”. Kryminał, którego akcja rozgrywa się w sierpniu 1985 roku w Sopocie, w trakcie trwania festiwalu SOPOT INTERWIZJA 85. Do prowadzenia sprawy zabójstwa szwedzkiego gitarzysty rockowego zostaje oddelegowany z Warszawy major Kazimierz Zgrobel. Zobaczymy, czy znajdzie się wydawca tej książki.

Wanda K.