#

Sekta w obliczu końca świata

wywiad z Alex Marwood

O sektach, które przyczyniły się do napisania „Zatrutego ogrodu”, o pracy nad kolejną książką, o tym jak to jest, wychować się w domu, w którym rodzice są zszokowani, gdy córka lub syn zostają prawnikami, a nie pisarzami i o wielu innych, ciekawych rzeczach dowiecie się z rozmowy Agnieszki Pruskiej z Alex Marwood.

©Alex Marwood

Agnieszka Pruska: Jesteś znaną pisarką, a także wnuczką dwóch pisarek, można więc powiedzieć, że pisanie masz we krwi. Jaka była reakcja twoich bliskich na to, że kolejna osoba z ich rodziny zaczyna pisać?

Alex Marwood: Rzeczywiście, jestem też córką historyka i wykładowcy literatury angielskiej na Uniwersytecie w Oksfordzie; on oczywiście również pisał książki. Zresztą tam, gdzie się wychowywałam, trudno było rzucić kamieniem, żeby nie trafić w jakiegoś pisarza. Tak to już jest w okolicach dużych ośrodków uniwersyteckich. Na szczęście dzięki temu moja rodzina uznawała pisanie książek za akceptowalną ścieżkę kariery – nie żeby okazywali mi jakieś szczególne wsparcie, ale przynajmniej powstrzymywali się od sugestii, żebym zajęła się czymś innym, może nieco bardziej rokującym… Rodzice byli zdecydowanie bardziej zszokowani, kiedy mój brat i siostra zdecydowali się podjąć studia prawnicze!

A.P.: Twoje powieści są tłumaczone na wiele języków, na pewno daje ci to wiele satysfakcji. Jak układa się współpraca z zagranicznymi wydawcami i z tłumaczami?

A.M.: To wygląda bardzo różnie. Ale jestem absolutnie przekonana, że to, że moje książki są tak dobrze przyjmowane na polskim rynku, jest zasługą Wydawnictwa Albatros, którego zespół jest zawsze pełen zapału, entuzjazmu i dobrych pomysłów i często zaprasza mnie do współpracy przy promocji moich nowych powieści. Polscy tłumacze często zwracają się do mnie, kiedy pracują nad przekładami – muszą się nieźle nagimnastykować, zwłaszcza że mam skłonność do wymyślania nowych słów. Dużym zaangażowaniem wykazuje się też amerykański wydawca, bardzo to doceniam i jest to niezwykle miłe. Tylko nieliczni moi wydawcy zagraniczni w ogóle się ze mną nie kontaktują, ale rozumiem, że niełatwo jest znaleźć czas dla wszystkich autorów, kiedy wydaje się wiele powieści tłumaczonych z obcych języków, a pisarze rozsiani są po całym świecie.

A.P.: Jesteś pisarką, byłaś dziennikarką. Która z tych profesji jest ci bliższa?

A.M.: O rany, to naprawdę trudne pytanie! Bycie dziennikarką i pisanie książek to dwa różne okresy mojego życia. Dziennikarstwo jest świetne dla ludzi młodych i pełnych energii, ale kiedy jesteś już w średnim wieku, masz ochotę zająć się czymś, co wymaga nieco mniej aktywności – i wtedy doskonale sprawdza się pisanie powieści. Gdybym jednak wcześniej nie pracowała jako dziennikarka, byłabym teraz znacznie gorszą pisarką. Dziennikarstwo to doskonały trening – bezlitośnie wyciąga cię ze strefy komfortu. Dla mnie – osoby nieśmiałej i zamkniętej w sobie – rozmowy z obcymi ludźmi, a szczególnie przekonanie ich, by się przede mną odsłonili i opowiedzieli swoje historie, były ogromnym krokiem i naprawdę dużym osiągnięciem. Zaglądanie w życie innych, osób spoza naszych kręgów, poznawanie, jak żyją i co myślą, niesłychanie poszerza horyzonty. W dziennikarstwie jest też ogromnie ważny warsztat – trzeba pracować ciężko i szybko, z pokorą przyjmować krytykę i poprawki naczelnego, mieć dystans do tego, co się pisze, i nie traktować każdego słowa z nabożeństwem. Jestem wdzięczna za lekcję, którą odebrałam jako dziennikarka; ciężka harówka z tamtych lat uczyniła mnie tym, kim jestem dzisiaj.

A.P.: Piszesz zarówno pod pseudonimem, jak i pod własnym nazwiskiem. Dlaczego zdecydowałaś się na przyjęcie pseudonimu literackiego?

A.M.: Jeśli chodzi o pseudonim, chodziło z grubsza o to, że moje książki stawały się coraz bardziej mroczne, podczas gdy wydawca wciąż chciał, bym pisała powieści w stylu chic lit, czyli pogodne obyczajówki dla inteligentnych młodych kobiet i nie bardzo podobało mu się, że zaczęłam mordować bohaterów swoich książek. Gdy w powieści „Simply Heaven” główna bohaterka utknęła uwięziona z rozkładającymi się zwłokami pierwszej żony swojego teścia, zrozumiałam, że coś musi się zmienić. Napisałam wtedy „Hold My Hand”, rzecz na pograniczu kryminału i powieści grozy, która ukazała się pod moim prawdziwym nazwiskiem, rozpoznawanym już przez czytelników, ale ten kierunek nie bardzo spodobał się miłośniczkom lekkiej literatury. Nie było wyjścia, musiałam zacząć wszystko od nowa. Zwłaszcza że moje prawdziwe – ultrakobiece – imię, czyli Serena, nie pasowało do ekscentrycznej autorki ponurych thrillerów, którą zamierzałam zostać. Ludzie potrafią wyciągnąć daleko idące wnioski z tego, co widzą na okładce, a nie chciałam, by widząc moje imię, spodziewali się radosnej lektury, a potem poczuli zawód i złość, gdy dostaną coś diametralnie innego.

A.P.: Bardzo często pisarze skupiają się na jednym gatunku, ty jednak nie ograniczyłaś tak swojej twórczości. Co jest ci bliższe: powieści obyczajowe czy thrillery?

A.M.: Zdecydowanie wolę thrillery i kryminały – choćby dlatego, że te gatunki dają pisarzowi mnóstwo swobody i otwierają wielkie pole dla wyobraźni. Fascynuje mnie to, co mroczne i okrutne, pasjonuje cała ta czarna komedia, jaką jest życie, intrygują sprzeczności, pasje i lęki, które miotają ludźmi, i wciąż wracam do krwawych horrorów, które bawiły mnie i przerażały w młodości. Te inspiracje znajdują odzwierciedlenie w moich powieściach, trudno mi sobie wyobrazić, żebym kiedykolwiek zrezygnowała z pisania thrillerów. Chociaż gatunki takie jak fantasy czy science fiction wydają mi się czasem kuszące – miło byłoby zdecydować się na jakiś przelotny romans w ich obrębie, albo przemycić elementy tych gatunków do thrillera. Tak czy inaczej, jestem przekonana, że literatura gatunkowa, dawniej uważana za podrzędną, dziś może swobodnie współzawodniczyć z dziełami literatury pięknej, i jestem zadowolona, że z moją inklinacją do grozy i suspensu znalazłam swoją niszę.

A.P.: Czy podczas tworzenia fabuły kryminalnej często wzorujesz się na autentycznych wydarzeniach?

A.M.: Zawsze. Zalążkiem każdej książki, jaką kiedykolwiek napisałam – począwszy od debiutu literackiego Sereny Mackesy – było autentyczne wydarzenie. Nawet najbardziej bujna wyobraźnia nie zrodzi faktów tak dziwnych i fascynujących jak prawdziwe życie. Oczywiście w swoich powieściach od tego, co wydarzyło się w realnym świecie, odchodzę bardzo daleko – traktuję prawdę wyłącznie jako punkt wyjścia dla fikcji i rozmywam ją tak mocno, by była ledwie rozpoznawalna. Bezpośrednią inspiracją do napisania „Zatrutego ogrodu” była masakra w Jonestown, czyli zbiorowe samobójstwo prawie tysiąca członków sekty Jima Jonesa, do którego doszło 18 listopada 1978 r. w północnej Gujanie. Ale ważny też był szerszy kontekst – nasilona działalność sekt na całym świecie, którą obserwujemy w ostatnich latach, i świadomość tego, do jakiego stopnia idea może zawładnąć jednostką, odzierając ją z człowieczeństwa.

A.P.: Czym kierujesz się przy wyborze tematu powieści? Masz może listę zagadnień, które chciałabyś poruszyć?

A.M.: Właściwie nie. Jestem bardzo niezorganizowana – zarówno jeśli chodzi o myślenie, jak i o pisanie. W moim osobistym banku pamięci zapisanych jest mnóstwo danych i zwykle, kiedy zbliżam się do końca książki, nad którą akurat pracuję, umysł zaczyna mi już podsuwać pomysł na kolejną historię. Kiedy jednak trafiam w międzyczasie na coś interesującego – temat, który naprawdę zafascynuje mnie i wciągnie, tak bym nie mogła się powstrzymać od zagłębienia w jego szczegóły – potrafię nagle obrać zupełnie inny kierunek. Na szczęście moja brytyjska wydawczyni jest bardzo wyrozumiała i ufa mi bezgranicznie, zresztą z wzajemnością! Jeśli przedstawiam jej swój pomysł, a ona odpowiada: „Ooooch, tak!”, to jestem pewna, że dokonałam właściwego wyboru. Teraz pora na kolejny etap – bo chwytliwy temat z pierwszych stron gazet to tylko punkt wyjścia – nadchodzi czas na skok do króliczej nory, czyli rozwinięcie historii w zupełnie inny sposób, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. No, przynajmniej takie jest moje założenie!

A.P.: W twojej najnowszej powieści „Zatruty ogród” bohaterka należy do sekty. O sektach wszyscy słyszeli, ale podejrzewam, że większość ludzi wie o nich stosunkowo niewiele. Oczywiście oprócz sytuacji, gdy doszło do masowego samobójstwa lub mordu. Skąd twoje zainteresowanie tym tematem? Czy miałaś może kontakt z osobą należącą do sekty?

A.M.: Przypuszczam, że każdy z nas miał, nawet jeśli o tym nie wiemy. Jako dwudziestolatka poznałam dziewczynę, która dorastała w sekcie Rajneesh. Jej wyznawcy, wykorzystując medytację, ćwiczenia, pozytywne nastawienie do życia, wolną miłość, ale również obowiązek pracy dla wspólnoty, chcieli stworzyć raj na ziemi. Intrygował mnie stosunek tej dziewczyny do czasu spędzonego we wspólnocie: była to dziwna mieszanina nostalgii i poczucia głębokiej krzywdy. Z kolei najlepszy przyjaciel mojego brata w pewnym momencie życia uległ fascynacji bardzo niebezpieczną sektą Moona. Zdziwiłabyś się, na ilu byłych członków sekt natknęłam się, pracując nad „Zatrutym ogrodem”, i jak wielu z nich zechciało podzielić się ze mną swoimi doświadczeniami. Sekty są o wiele bardziej powszechne, niż można by się spodziewać. Ludziom wydaje się, że chodzi w nich o kwestie religijne, ale w rzeczywistości charakterystyczna dla sekt wrogość wobec obcych (niewiernych), przekonanie, że przestrzeganie zasad zaowocuje zbawieniem, i ślepe poddanie bardziej zbliżają religie do sekt, niż dowodzą, że sekty mają cokolwiek wspólnego z kwestiami religijnymi. Wiele sekt nie skupia się zresztą na wierze w religijnym rozumieniu, lecz na polityce, przetrwaniu, końcu świata (jak w „Zatrutym ogrodzie”) albo na psychologii. Zresztą każdy, kto został wychowany przez narcyza lub choćby zna osobę o narcystycznych cechach osobowości, wie dobrze, że sekcie wystarczy jeden wyznawca…

A.P.: Jakie jest według ciebie główne zagrożenie wynikające z przynależności do sekty?

A.M.: Przekonanie o nieomylności, monopol na jedyną słuszną wizję świata. Nie istnieje zdrowe, bezpieczne społeczeństwo, w którym nie można kwestionować zasad jego funkcjonowania i krytykować przywódców. To prosta droga do uznania wszelkiej odmienności za przestępstwo, rozpoczęcia prześladowań, a w końcu egzekucji.

A.P.: Sekta, którą opisujesz w „Zatrutym ogrodzie”, powstała, aby pomóc jej członkom przystosować się do życia po apokalipsie, która według nich nieuchronnie się zbliża. Należący do niej ludzie zajmują się doskonaleniem umiejętności związanych z przetrwaniem, uprawą roli, gromadzeniem zapasów na czarną godziną. Zdecydowanie kojarzy mi się to z preppersami, są jednak rzeczy, które różnią od nich tę społeczność. Czy możesz opowiedzieć o tej grupie?

A.M.: To są preppersi. A w każdym razie kieruje nimi ta sama paranoja – obsesyjne przeświadczenie, że zmierzamy ku zapaści społecznej, że świat zaraz się skończy i nic już nie będzie takie, jak kiedyś – z grubsza to samo, co kierowało ludźmi w panice wykupującymi ze sklepów wszystkie produkty, jakie znalazły się w ich zasięgu, kiedy w mediach pojawiła się informacja o śmiertelnym koronawirusie. Oczywiście przekonanie, że apokalipsa jest nieunikniona, oraz świadomość, że istniał kiedyś raj, który utraciliśmy, są podstawą właściwie każdej religii monoteistycznej, a to sprawia, że jedno i drugie jest niezwykle silnie ugruntowane w ludzkiej świadomości. W Arce nie chodzi o to, że jest wyjątkowa, ale że nie istnieje nic poza nią. Jak w tym słynnym stwierdzeniu Tołstoja o szczęśliwych i nieszczęśliwych rodzinach: Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób, tyle że w makroskali. Im więcej wiesz o sektach, tym bardziej przekonujesz się, że nie chodzi w nich o wyznawane zasady, ale o sposób, w jaki wpływają one na życie i zachowanie wyznawców. Nikt nie ma dogmatów wiary wypisanych na twarzy i na pierwszy rzut oka scjentolodzy, baptyści, maoiści z Rewolucyjnej Partii Robotniczej i fani Barry’ego Manilowa niewiele się od siebie różnią (no może poza tym, w co są ubrani).

A.P.: Z upływem czasu sekta, grupa ludzi, zmienia się. Ma na to wpływ kilka czynników, między innymi napływ nowych członków, dorastanie dzieci, starzenie się przywódców. Niektórzy członkowie grupy, między innymi matka głównej bohaterki, zaczynają dostrzegać wynikające z tego zagrożenia. Mimo to w większości pozostają posłuszni. Czy tak na człowieka wpływa przynależność do sekty?

A.M.: Jedną z głównych cech charakterystycznych każdej sekty jest tendencja do radykalizacji w wypadku śmierci lub utraty wpływów ich założycieli. Jednym z najbardziej niebezpiecznych momentów jest śmierć lidera. Powstała próżnia zawsze wywołuje rozłam i wewnętrzne walki. Jim Jones starzał się i cieszył coraz mniejszym autorytetem, kiedy nakazał dziewięciuset swoim wyznawcom popełnić zbiorowe samobójstwo. Scjentolodzy zaczęli stosować jeszcze bardziej barbarzyńskie metody wobec swoich wyznawców po śmierci założyciela sekty, L. Rona Hubbarda. Schizma sunnicko-szyicka trwała tysiąc lat i pociągnęła za sobą niezliczoną rzeszę ofiar. Śmierć kolejnych przywódców Rosji sowieckiej nigdy nie oznaczała nic dobrego dla społeczeństwa pod ich rządami. Nawet placówka Hari Krishna na Londyńskiej Tottenham Court Road, znana z rozdawania posiłków potrzebującym, zmieniła się w jaskinię zbrodni, gdy guru sekty zmarł w latach 70. ubiegłego wieku. W książce przyglądam się właśnie temu, jak idee mogą przetrwać śmierć ich twórców oraz w jaki sposób są w stanie je przeinaczyć sukcesorzy.

A.P.: W „Zatrutym ogrodzie” pokazujesz, jak pod wpływem środowiska i wydarzeń ludzie się zmieniają, a także jaki wpływ na zachowanie ma otoczenie. Muszę przyznać, że czasem było to trochę przerażające, na przykład w przypadku Romy, Ilo i Uriego. Czy któraś z tych postaci miała swój pierwowzór?

A.M.: Nie, właściwie nie. Przeczytałam sporo biografii różnych przywódców sekt; przez wiele lat, od czasu masakry w Jonestown, było to moją obsesją. Nie sposób uniknąć fascynacji tym tematem, jeśli śledziło się te wydarzenia na bieżąco w mediach, w czasie kiedy miały miejsce. Każdy bohater mojej książki ma w sobie cechy liderów i wyznawców rzeczywiście istniejących sekt. Choć pisząc powieści, bazuję na autentycznych wydarzeniach, to są one zaledwie inspiracją, a stworzeni przeze mnie fikcyjni bohaterowie często radzą sobie z sytuacją zupełnie inaczej niż ci prawdziwi.

A.P.: Przy pisaniu i kreowaniu postaci na pewno przydaje się znajomość psychologii. Czy opierasz się na własnej wiedzy, publikacjach, czy też zasięgasz rady specjalistów?

A.M.: Jestem laikiem, ale zawsze fascynowała mnie psychologia jako nauka. Poza tym, jak sama wiesz, my, pisarze, po prostu interesujemy się ludźmi. Chcemy wiedzieć, jak i dlaczego działają, i pragniemy, by nasze spostrzeżenia powiększyły ogólny zasób wiedzy o człowieku. O rety, to zabrzmiało okropnie pretensjonalnie! W każdym razie mam solidny zbiór fachowej literatury z zakresu psychologii, jestem na bieżąco z najnowszymi publikacjami – naprawdę na poważnie interesuję sią tą tematyką, ale nie kontaktuję się na bieżąco ze specami w tej dziedzinie. Z mojego doświadczenia wynika, że specjaliści mają skłonność do łapania za niewłaściwy koniec kija i zwykle odpowiadają nie na to pytanie, które im zadałaś. Na szczęście nie staram się też natrętnie diagnozować wszystkich wokół.

A.P.: Na temat filmów powstałych na podstawie powieści panują rozmaite opinie. Jaki masz stosunek do ekranizacji swoich powieści?

A.M.: Uwielbiam filmy – na dużym i małym ekranie. Poświęcam na ich oglądanie znacznie więcej czasu, niż powinnam. Zawsze byłam dość pozytywnie nastawiona do pomysłu filmowania moich powieści, a teraz pracuję nad adaptacją „Najmroczniejszego sekretu” z fantastycznym amerykańskim producentem i reżyserem filmowym! Uczę się od niego tajników tego rzemiosła i widzę, że jest to niesamowicie emocjonująca przygoda i świetna zabawa. Mam nadzieję, że będę też mogła brać udział w pracach nad adaptacjami pozostałych powieści – to niezwykle interesująca sytuacja dla pisarza, pozwala spojrzeć na swoje dzieło z zupełnie innej perspektywy. Ale oczywiście to książki, a nie kino, są moją wielką miłością. Zawsze bycie pisarką będzie miało pierwszeństwo przed byciem scenarzystką filmową.

A.P.: Praca zawodowa to nie wszystko. Co robisz, gdy nie piszesz?

A.M.: Ostatnio jest u mnie bardzo spokojnie, spędzam sporo czasu w swoim własnym towarzystwie. Ze względu na słaby system immunologiczny znalazłam się w grupie ryzyka, więc dobrowolnie poddałam się kwarantannie, która potrwa co najmniej dwanaście tygodni, ale właściwie ta sytuacja nie różni się jakoś szczególnie od mojej codzienności. Mogę się co najwyżej skarżyć na utrudniony dostęp do świeżych produktów spożywczych! Co nie znaczy, że przyjaciele nie są dla mnie niesamowicie ważni. Tak naprawdę najlepiej relaksuję się w dobrym towarzystwie, przy dobrym jedzeniu (jestem świetną kucharką!), rozmawiając o wszystkim i o niczym. Najlepsze w starych przyjaciołach jest to, że choć dorastasz z nimi, a potem z nimi się starzejesz, wciąż dowiadujesz się o nich czegoś nowego, czegoś, o co byś ich nigdy nie podejrzewała.

A.P.: Na pewno pracujesz już nad kolejną powieścią. Czy możesz nam zdradzić, co to będzie? Powieść obyczajowa czy kryminał? A może coś jeszcze innego?

A.M.: Twoje przypuszczenia są słuszne! Jestem teraz na bardzo ekscytującym etapie pracy nad książką, choć czuję, że już niedługo zacznę naprawdę ciężko harować nad zebranym materiałem. Będzie to oczywiście temat z pierwszych stron brytyjskich gazet. Ale podejdę do niego z zupełnie nieoczywistej strony – sama jestem zafascynowana swoim pomysłem ujęcia tematu. Chodzi o grooming, czyli specyficzną formę wykorzystywania nieletnich, rodzaj pedofilii. Przyda mi się jakaś odtrutka na ponure krajobrazy „Zatrutego ogrodu” i czuję, że tani blichtr świetnie się sprawdzi w tej roli. Na razie nadałam powieści roboczy tytuł „Ludzie z jachtu” (The Yacht People), ale zanim postawię ostatnią kropkę, na pewno znajdę lepszy.

A.P.: Bardzo Ci dziękuję za rozmowę i z niecierpliwością czekam na kolejną powieść.

A.M.: A ja dziękuję za interesujące pytania!


O KSIĄŻCE

FRAGMENT DO CZYTANIA

NASZA RECENZJA


Agnieszka Pruska

Agnieszka Pruska – od ćwierćwiecza gdańszczanka, nie pracująca w zawodzie nauczycielka, autorka dwóch serii powieści kryminalnych: policyjnej z nadkomisarzem Uszkierem („Literat”, „Hobbysta”, „Żeglarz”, „Spadkobierca) i komediowej z dwoma nauczycielkami w roli głównej ("Zwłoki powinny być martwe i „Wakacje z Trupami”). Nałogowa czytelniczka, posiadaczka czarnego pasa w aikido, cierpi na permanentny brak czasu, lubi bliższe i dalsze podróże.