#
#

MOCK. LUDZKIE ZOO.

Premiera: 23 sierpnia

Wydawnictwo ZNAK

MOCK. LUDZKIE ZOO.

W Ludzkim zoo trzydziestojednoletni Mock będzie musiał stanąć twarzą w twarz ze złem, które odmieni go na zawsze…

OSTATNI KRĄG ZŁA

Wrocław 1914.

Maria – „narzeczona” Eberharda Mocka – co noc w swoim mieszkaniu słyszy potępieńcze jęki i płacz dzieci. Ebi myśli, że kobieta traci rozum, ale niebawem odkrywa szokującą prawdę, którą kryją piwnice nieczynnego dworca. Wkracza w sam środek piekła, choć nie wie jeszcze, że jego przeciwnik – Gad – ma potężnych mocodawców, którzy nie cofną się przed niczym.

Mock staje przed dramatycznym wyborem: ocalić matkę Marii czy niewinne dziecko? By ukarać bezlitosnych zbrodniarzy, narazi się na śmierć w męczarniach, a pogoń za złoczyńcą zaprowadzi go na granicę człowieczeństwa. Przekona się, że natura ludzka jest bardziej okrutna niż bezlitosna afrykańska dżungla.

o autorze:

MAREK KRAJEWSKI – autor szesnastu bestsellerowych powieści kryminalnych, filolog klasyczny. Laureat prestiżowych nagród literackich i kulturalnych.Miłośnik filozofii stoickiej, pilny czytelnik Marka Aureliusza.

źródło: materiały prasowe wydawnictwa ZNAK


Aby rozbudzić Wasze apetyty czytelnicze, poniżej publikujemy fragment najnowszego kryminału Marka Krajewskiego.

Mock wręczył jej kwiaty, pocałował ją w policzek i ciężko usiadł na drugim fotelu. Pomiędzy nimi był stolik, a na nim klatka z kanarkiem, za nimi wisiał haftowany kilim przedstawiający parę pastuszków. Dwa łóżka i potężna szafa z szufladami dopełniały niewyszukanego umeblowania pokoju. Mock patrzył na te skromne, tanie sprzęty – odkurzone i błyszczące – na wypastowaną podłogę, na obrus własnoręcznie zrobiony przez Marię na szydełku. Wszystko mówiło mu, że jest to dziewczyna zaradna i gospodarna, ale coś mu odradzało: „Rzuć to wszystko, chłopie, uciekaj jak najdalej stąd od tej płaczliwej narzeczonej i od wściekłej baby, która będzie twoją teściową…”. Pojawiała się też w jego myślach opinia przeciwna, podkreślająca, że Maria płacze po raz pierwszy od czasu, kiedy się poznali, i określenie „płaczliwa” nie jest odpowiednie.

– To wszystko przez duchy, Ebi. One są wszystkiemu winne – powiedziała Maria bardzo poważnie. – One mnie zadręczą… Wciąż mnie budzą po nocach… Cienkie dziecięce głosiki, płacz niemowląt… Mówię matce: „Zmieńmy mieszkanie, mamo!”, a ona na to: „Nie! Tu chcę umrzeć, w tym pokoju, gdzie ciebie urodziłam!”.

Mock też słyszał teraz głos. Jego wewnętrzny doradca mówił coraz donioślej: „Zobacz, ta kobieta jest chora psychicznie. Słyszy jakieś głosy zza ścian. Ciągle ci o tym mówi, i na dodatek jest w ciąży. Chcesz wychowywać nienormalne dziecko?”.

Sięgnął do papierowej torebki z jabłkami i wyjął dwa owoce. Przetarł je swoim szalikiem – tak dokładnie, że ich skórka zabłyszczała. Jeden dał Marii. Chciał odwrócić jej uwagę od bredni o głosach zza ściany. Wzięła. Trzeszczenie skórki pod ich zębami rozległo się w tym samym czasie. Smak jabłka przypomniał mu o starym sprzedawcy i o myśli, jaka mu się nasunęła.

– Życie nie polega na przyjemności, ale na podejmowaniu decyzji – powiedział w zamyśleniu. – Jeśli decyzja jest racjonalna, to droga, którą pójdziesz, jest dobra, choćby biegła przez bagna…

– O czym ty mówisz? – Maria ze zdziwienia otworzyła usta tak szeroko, że widać w nich było kęs jabłka. – Ja ci mówię o duchach, a ty tu… O życiu, o bagnie…

Myśl o starym Żydzie obudziła w Mocku zimną logikę i wyciszyła całkiem głos złego doradcy. Gdyby Maria była obłąkana, to jej szaleństwo objawiłoby się również na innych polach. Tymczasem rzekomy obłęd wiązał się wyłącznie z hałasami za ścianą. To był ważny wniosek. „Maria jest zdrowa psychicznie – myślał. – A hałasy? Jak wyjaśnić te cholerne hałasy?”

O tym, że od niespełna roku w jej domu straszy, Eberhard słyszał już u zarania ich znajomości. Na samym początku niewyjaśnione zdarzenia nie zatruwały bardzo jej życia. Raz czy dwa w nocy rozlegało się kilka tajemniczych kobiecych albo dziecięcych okrzyków, po czym do rana panowała już cisza. Teraz jego kochankę znacznie częściej budziły jęki i płacze – tak żałosne i przenikliwe, jakby kogoś bezlitośnie maltretowano. Do tego dochodziły przekleństwa i jakby klątwy rzucane pijanymi męskimi głosami. Czasami to wszystko słychać było w ciągu dnia – głównie rano. Mock dziewczynie nie bardzo chciał wierzyć, bo ani matka, ani pan Weigert nie potrafili uwiarygodnić jej spostrzeżeń. Najpierw składał to na karb kobiecej histerii i nie zaspokojonych potrzeb cielesnych – idąc za skandalizującymi i modnymi poglądami nowej gwiazdy austriackiej medycyny i neurologii, niejakiego Sigmunda Freuda. Kiedy jednak owe potrzeby zaspokajał – i to ponad miarę – a ona wciąż mówiła o duchach wyjących za ścianą, to wyjaśnienie Freudowskie upadło.

Kiedyś, pewnej ciemnej nocy, obudziło Marię warczenie i skowyt jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Udręczona dziewczyna wyjaśniła to sobie – i swojemu kochankowi – w zabobonny sposób. „W piwnicach Dworca Górnośląskiego były kiedyś jakieś magazyny – tak to tłumaczyła Ebiemu, kiedy wracali pociągiem z owej wycieczki, na której się wzajemnie poznali w sensie biblijnym. – A potem, kiedy zbudowali nowy dworzec, to one stały puste. I tam, ponoć, tak słyszałam, wprowadziła się pewna Cyganka, felczerka i czarownica. Wiesz, ona spędzała płody… I to te dzieci, te embriony tak płaczą i jęczą”. Kiedy Mock – myślący o minionej upojnej nocy – pominął w myślach to tłumaczenie, Maria dodała: „A to warczące zwierzę to był sam Szatan”. Eberhardowi przyszło wtedy po raz pierwszy do głowy przypuszczenie, że Maria jest chora psychicznie. Mimo to wykazał dobrą wolę. Kilkakrotnie chciał potwierdzić lub obalić spostrzeżenia dziewczyny. Ze względu jednak na jej matkę było to niemożliwe. Staruszka miała bardzo wyśrubowane poczucie przyzwoitości. „Nigdy! Co na to ludzie powiedzą!?” – krzyknęła, kiedy Maria nieśmiało ją poprosiła o to, by Ebi mógł przenocować u nich na kozetce w kuchni. Córka wiedziała, że jej opór nie ma nic wspólnego ze społecznym potępieniem, bo całe społeczeństwo, które mogłoby coś na ten temat powiedzieć, składało się z pana Weigerta, notorycznego pijaka, który dbał o to tylko, by mieć stały zapas kipusiów ze Złotego Orła. Przestała zatem matkę prosić o zrozumienie, a kochanka o jakąkolwiek interwencję. Aż do dzisiaj.

– Zrób coś z tym, Ebi, błagam cię – szeptała teraz oddzielona od niego klatką z kanarkiem, który ćwierkał wniebogłosy. – Nie mogę tu mieszkać, bo tutaj są duchy. Nie mogę nie mieszkać, nie mogę się wyprowadzić, bo matka beze mnie zginie. W swym starczym roztargnieniu gdzieś wyjdzie, nie wróci, tramwaj ją potrąci, będę ją miała na sumieniu!

(źródło: http://blog.kryminalnapila.pl/)